Jarosław Mikołajewski poleca dwa Rembrandty i inne warszawskie arcydzieła
Bliskość arcydzieł nie pozwala spać. Przedzierają się przez sen, wchodzą do niego. Potem je nosimy na jawie - pisze Jarosław Mikołajewski.
Arcydzieł mamy teraz w Warszawie więcej niż zazwyczaj, a to za sprawą wystawy renesansu włoskiego ze zbiorów w Brescii. Pisałem o niej, teraz tylko przypominam. Że można oglądać w Muzeum Narodowym jeszcze tylko w sierpniu Tycjana, Tintoretta, Anguissolę, Lotta.
I że nie zobaczyć tej wystawy, oznacza stracić coś, o czym nigdy nie będzie wiadomo, że się straciło. Okazję do dobrych łez, odkrycia własnej tęsknoty...
Wchodząc niedawno w Zamku Królewskim na skromną, godną i głęboko przemyślaną wystawę „Sacrum Poloniae Iubileum 966 - 2016”, musiałem - tak prowadzi szlak zwiedzania - przejść przez Galerię Lanckorońskich. I uzmysłowiłem sobie ten absurd, że oto na co dzień mamy pod ręką dwa portrety Rembrandta, a żyjemy tak, jak gdybyśmy nie mieli. Jak gdyby Rembrandt mieszkał tylko w Holandii.
Galeria zawiera dzieła ofiarowane zamkowi w 1994 roku przez prof. Karolinę Lanckorońską. Znakomitą postać, znakomitą historyk sztuki, zmarłą w 2002 roku w Rzymie i pochowaną na rzymskim cmentarzu Campo Verano. Dobroczyńcę polskich instytucji kulturalnych i naukowych na emigracji i w Polsce. Fundatorkę stypendiów dla polskich badaczy.
Prof. Lanckorońska ofiarowała mnóstwo dzieł wielkiej wartości różnym polskim instytucjom, zwłaszcza zbiorom wawelskim. Zamek Królewski w Warszawie otrzymał od niej 37 dzieł, wśród których są właśnie wspomniane Rembrandty. Których pierwszym polskim właścicielem w 1777 roku stał się Stanisław August Poniatowski, i póki mógł, cieszył się nimi w Łazienkach Królewskich.
Jeśli ktoś widział galerię przed 2011 rokiem, powinien przyjść i zobaczyć raz jeszcze. Dzięki aranżacji, zmienionej pięć lat temu, kontakt z obrazami jest bliższy, bardziej intymny. A portretowanym przez holenderskiego mistrza można naprawdę spojrzeć prosto w twarz.

Pierwszą z nich jest „Dziewczyna w ramie obrazu”. W bordowej sukni, czarnym lub prawie czarnym kapeluszu. Lecz ważniejsze od ubrania dziewczyny są jej dłonie. Złożone na ramie, sugerują wolność, panowanie nad ograniczeniami panieńskiego wieku. Nieokreślony uśmiech i rozpuszczone włosy dopełniają jej niezależność. Światło, które rozświetla jej szyję, wydaje się szperać za zapięciem sukni. Rozpinać obyczajowy pancerz.

Drugim jest „Uczony przy pulpicie”. Jego bohaterem jest ktoś, kto pisze księgę, uchwycony w chwili wahania, zastanowienia. Ma mądrą twarz, której obca jest oczywistość. Lekko obrzmiałą twarz mędrca, którego cieszy uczestnictwo w życiu. Który po skończonej pracy pójdzie do tawerny.
Nie tylko dla Rembrandta warto odwiedzić Galerię Lanckorońskich. Kto pójdzie, pozwoli się wciągnąć. Ja jednak boję się, że mówiąc o Zamku Królewskim, zapomnę przypomnieć o dziele w Warszawie największym z wielkich, a może po prostu takim, które najbardziej mnie wzrusza, jest najbardziej tajemnicze i subtelne.
Chodzi o martwego Chrystusa w kościele św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Kto wyrzeźbił tego Jezusa w grobie - nie wiadomo. Jest z białego, zasinionego marmuru, naturalnej wielkości harmonijnie atletycznego mężczyzny. Ma delikatne uszy i włosy, oddane przez jakiegoś zakochanego rzeźbiarza. Bo tak rzeźbić można tylko z miłością.
Ma pierś uniesioną do ostatniego oddechu. I bezradne, duże stopy opuchnięte wokół ran. Z palcami podkurczonymi w śmiertelnym spazmie. Kurczące się, wciąż jeszcze omdlewające dłonie. Nie zdziwiłbym się, gdyby to arcydzieło, tak pomijane, tak nieopisane, okazało się pracą Michała Anioła czy Berniniego. Wiem, ośmieszam się, sugerując takie atrybucje, ale ośmielam się z bezradności wobec bezkresnego i bolesnego piękna rzeźby, którą uważam za najcudniejsze dzieło sztuki na ziemiach Polski. Amen.