Przestroga dla żydowskich panien. Nikt nie zakazuje kobietom śpiewania nigunów
W ortodoksyjnym domu kobiety śpiewają i tańczą z kobietami, a mężczyźni osobno, w swoim gronie.
Pieśniarka Mariza Nawrocka odnalazła w internecie unikatowe żydowskie pieśni w jidysz i po polsku znajdujące się w otwartym archiwum Institute of Jewish Research w Nowym Jorku. Na ich podstawie stworzyła program koncertowy „Trimagine” ze współczesnymi aranżacjami Michała Pepola i Pawła Czarnego. W maju trio zdobyło II nagrodę w radiowym Konkursie Muzyki Folkowej "Nowa Tradycja" i Nagrodę Specjalną im. Czesława Niemena. 28 lipca wystąpi z tym programem na festiwalu Lato Konesera w Centrum Praskim "Koneser" w Warszawie.
Anna S. Dębowska: Śpiewa pani piosenkę „Jedzie Jankiel do Lublina”, którą nuciły służące w przedwojennej Warszawie, chasydzkie niguny, ludowe żydowskie pieśni znad Dniestru. O czym są?
Mariza Nawrocka: Jest np. „Awrejmele melamed” („Mełamed Abramek”) o nauczycielu chederu, religijnej szkoły elementarnej, który jest pechowcem wyśmiewanym przez otoczenie - kolejne zwrotki opowiadają o jego „przygodach”. Ballada „Erew jom kiper”, która jest przestrogą dla żydowskich panien przed chrześcijańskimi chłopcami udającymi prawdziwe uczucie.
Jak je pani znalazła?
- W internecie, szukając dla siebie repertuaru. Zaczęło się od koncertu „Kolberg po żydowsku” zorganizowanego ponad dwa lata temu przez Andrzeja Bieńkowskiego w Muzeum Polin. Zaprosił między innymi Kapelę Niwińskich, w której grałam na basach. Skrzypek Mateusz Niwiński, lider naszej kapeli, zapalił się, żeby nagrać płytę z muzyką żydowską z XIX-wiecznych zapisów Oskara Kolberga i z pamięci wiejskich muzykantów. Tak powstał „Czas wesela”. Ja się wtedy uparłam, że coś na tę płytę zaśpiewam - to było trochę tak, jakby się porwać z motyką na słońce, okazało się, że z żydowskiej muzyki śpiewanej nic się prawie na Radomszczyźnie nie zachowało. Uruchomiłam różne kontakty: ktoś polecił mi świeżo wówczas wydany śpiewnik rodzinny "W poszukiwaniu złotego jabłka” Belli Szwarcman-Czarnoty, Róży Ziątek-Czarnoty i Doroty Szwarcman. To było moje koło ratunkowe - na płycie Niwińskich śpiewam piosenki „Sorele” i „Ponad górą” z tej książki. Bella okazała się niezwykle ciepłą i pomocną osobą w moich poszukiwaniach. Pragnęłam jednak zgromadzić własny zbiór pieśni i piosenek żydowskich. To był zalążek programu „Trimagine”, który wykonuję teraz z wiolonczelistą Michałem Pepolem i altowiolistą Pawłem Czarnym, muzykami Royal String Quartet, autorami wspaniałych aranżacji do tych piosenek. W tym roku zdobyliśmy II nagrodę w radiowym Konkursie Muzyki Folkowej "Nowa Tradycja" i Nagrodę Specjalną im. Czesława Niemena, która właściwie nawet jest dla nas ważniejsza!
Pani uczyła się śpiewu u słynnej Marii Siwiec, pieśniarki ludowej z Gałek Rusinowskich. Wykonuje pani piosenki z jej repertuaru. Ona nie zna nic żydowskiego?
- Niestety, nie zna, mimo że Radomszczyzna była przed wojną bardzo nasycona ludnością żydowską. Jak się przejeżdża przez miasteczko Odrzywół, to widać tam charakterystyczne domy pożydowskie. Ale to były dwa różne światy, a jeśli chasydzkie kobiety z Odrzywołu czy Przytyka coś śpiewały, to raczej w swoich czterech ścianach. Na Radomszczyźnie trafiłam głównie na tzw. szmoncesy, kpiarskie pioseneczki. "Szmonces" to znaczy "głupstwa, bzdury". Porozmawiajmy lepiej o nigunach, to ciekawsze.
Czym są niguny?
- Nigunim to są chasydzkie pieśni bez słów. Rodzaj modlitwy używającej sylab bez konkretnego znaczenia, np. „naj naj” lub „laj laj” albo „ra ta tam” i ich rozmaitych wariacji. Poprzez śpiew możemy dotrzeć do Boga, złączyć się z nim, a powtarzanie tej samej melodii i sylab może śpiewających wprawić w stan modlitewnej ekstazy.
Zdaje się, że nie powinna ich pani śpiewać.
- Nikt nie zakazuje kobietom śpiewania nigunów, lecz rzeczywiście nie powinny śpiewać w obecności mężczyzn nienależących do najbliższej rodziny. W ortodoksyjnym domu kobiety śpiewają i tańczą z kobietami, a mężczyźni osobno, w swoim gronie. Jednak sytuacja koncertu czy nagrania jest zupełnie inna. Niguny często tworzono na podstawie lokalnych melodii i śpiewano na każdym chasydzkim dworze swoje własne, a trzeba wiedzieć, że przed wojną w okolicach Radomia, w Kozienicach, w Łasku czy Kocku, w każdym miasteczku mieszkał rebe i miał swój dwór. Np. modrzycki rebe z Dęblina [rabin Israel Taub, założyciel chasydzkiej dynastii z Modrzyc, żył na przełomie XIX i XX wieku], który był wyjątkowo muzykalny. Ta dynastia - czy raczej dwór - istnieje do dziś. Niguny szalenie mi się podobają. Wszystkie nagromadzone w człowieku emocje można z siebie wypuścić i w nie wlać. Smutne, wesołe, rytmiczne, zamyślone - są w nich rozmaite nastroje. Śpiewam więc np. białoruski nigun od Kajdanowa nagrany w 1966 roku przez braci Judelewiczów z Baranowicz.
Tu dochodzimy do sedna - do archiwum dźwiękowego Ruth Rubin.
- Zależało mi na jak najstarszych nagraniach archiwalnych. Chciałam koniecznie usłyszeć śpiew sprzed Zagłady, taki, który mógł brzmieć w małych polskich miasteczkach. Ja jestem papugą, naśladuję to, co słyszę. Chciałam ożywić oryginał, jak najdalej cofnąć się w czasie, do wzoru innego niż współczesne wykonania. Szukałam w sieci. Pierwszą postacią, którą wtedy odnalazłam i przy której się zatrzymałam na dłużej, była Ruth Rubin [1906- 2000]. Usłyszałam, jak śpiewa piosenkę rosyjskich Żydów „Tumbałałajkę”, i się zachwyciłam. Zrobiłam research i okazało się, że była też zapaloną kolekcjonerką folkloru jidysz i jego nauczycielką.
Po wojnie w Nowym Jorku pojawił się ruch miłośników tego folkloru, którzy wiedzieli, że trzeba czym prędzej ratować to, co ocalało. Ruth nawiązała kontakt z emigrantami z Europy Wschodniej, którzy dotarli do Ameryki - sama pochodziła z Ukrainy - i od 1946 roku przez 30 lat nagrywała to, co zapamiętali z dzieciństwa i młodości: kołysanki, krwawe ballady, wesołe piosenki, rymowanki dla dzieci, wierszyki, rozmaite opowieści - wszystko, co mogło być zapisem życia codziennego wschodnioeuropejskich Żydów. Swoje olbrzymie, liczące 2,5 tys. nagrań archiwum przekazała nowojorskiemu Institute of Jewish Research (YIVO). Są zdigitalizowane i można z nich nieodpłatnie korzystać. Zakupiłam jedną z publikacji książkowych – „Yiddish Folksongs from the Ruth Rubin Archive” - i w tym wszystkim zaczęłam szukać polskich śladów.
Jak igły w stogu siana?
- Na początku czułam się ogromnie zagubiona. Słuchałam godzinami nagrań terenowych w języku, którego zupełnie nie rozumiałam. Z czasem zaczęłam rozpoznawać głosy śpiewających, melodie, poszczególne słowa. Wracałam do wybranych fragmentów. Wyłapywałam znajome słowa. Polskich śladów było niewiele. Któregoś razu natrafiłam na tytuł w amerykańskiej transliteracji, który mnie zaciekawił, brzmiało to jak „Jedzie Jankiel”. Włączam nagranie, a tam najpierw męski głos przedstawia się w jidysz, że nazywa się Daniel Lipkowicz, rocznik 1890, i jest handlarzem igielnym, a później zaczyna śpiewać czystą polszczyzną piosenkę „Jedzie Jankiel do Lublina”. Aż mi serce podskoczyło. Lipkowicz tłumaczył, że tę piosenkę śpiewały sobie wiejskie dziewczyny, które do Warszawy przyjechały na służbę.
Coś pięknego.
- To jest najweselsza piosenka w programie „Trimagine”. Zapał Ruth Rubin do gromadzenia nagrań był ogromny. Doprowadziła np. do spotkania braci Judelewiczów z Baranowicz, którzy nie widzieli się przez 40 lat. Młodszy, Michoel, mieszkał w Santiago de Chile, starszy, Awram, dziennikarz – w Nowym Jorku. Spotkali się 1 września 1966 roku i przed mikrofonem przypominali sobie szereg nigunów, opowiadali o wędrówce po przedwojennej Polsce, o tym, jak odwiedzali dwory chasydów, których było tak dużo „jak soczystych nasion w owocu granatu”. Wspominali szczególnie jeden z szabatów spędzonych u rebego z Modrzyc i jego zupełnie wyjątkowe niguny.
Czy ktoś pani pomagał w zrozumieniu i wymawianiu jidysz?
- Tak jak wspominałam wcześniej – wielokrotnie pomagała mi rozwiewać moje wątpliwości Bella Szwarcman-Czarnota. Dane mi było również spotkać wspaniałego człowieka, jakim był Jacob Weitzner, teatrolog, jidyszysta, aktor, kierownik literacki Teatru Żydowskiego w Warszawie. Brak mi słów, by opisać tę niezwykłą osobę. Spotkaliśmy się tylko dwa razy, bo niedawno zmarł, ale zdążył mnie skierować do swego przyjaciela Itzika Gottesmana, językoznawcy na University of Texas w Austin. Itzik pomógł mi w kwestiach językowych, a przede wszystkim poznałam dzięki niemu repertuar jego babci i matki - Lifshe Schaechter-Widman i Beyle Schaechter-Gottesman.
Kim były?
- Lifshe Schaechter-Widman była tradycyjną śpiewaczką, pochodziła z miejscowości Zwiniacze na Bukowinie tuż koło Zaleszczyk nad Dniestrem. Przed wojną po drugiej stronie rzeki była Polska, dlatego założyłam, że to, co nagrała Lifshe, z pewnością śpiewali też polscy Żydzi. Z repertuaru Lifshe przejęłam między innymi kołysankę „Szluf majn fejgele” („Śpij ptaszyno”): „Zasypia ptaszek, mały skarb, a kiedy wstanie, pójdzie pasać owce, a kiedyś na jego weselu tańczyć będzie wielu mężczyzn”. Lifshe urodziła się w 1893 roku i do końca życia najchętniej śpiewała repertuar, który poznała w dzieciństwie, jeszcze przed I wojną światową. Jej córka Beyle została zawodową pieśniarką, autorką piosenek, poetką. Nagrała wiele płyt, również z piosenkami matki. Jej syn Itzik prowadzi blog Yiddish Song of the Week poświęcony pieśniom w jidysz, można ich posłuchać w sieci i zapoznać się z arcyciekawymi ich opracowaniami. Moja ulubiona prościutka piosenka „Awrejmele melamed” również pochodzi z repertuaru Lifshe.
A do tego wszystkiego śpiewa pani pieśni maryjne.
- Ale to już poza programem „Trimagine”. Tak, od dziecka spędzałam większość wolnego od szkoły czasu w Puszczy Kozienickiej, gdzie moi rodzice kupili stary, drewniany dom, w którym można było mieszkać w lecie i w zimie. Z Warszawy niedaleko do Kozienic. Szczególnie chętnie jeździliśmy tam w maju. Wieczorami słuchałam, jak wiejskie kobiety śpiewają nabożeństwa majowe pod przydrożnym krzyżem. Z czasem zaczęłam z nimi śpiewać. I tak jest co roku już od wielu lat. Pochodzę z rodziny polsko-francuskiej, stąd moje imię. Jestem dwojga imion Maria Izabella, ale w domu wołano na mnie zawsze w skrócie Mariza.
Różne pieśni śpiewane są w maju pod krzyżem, kościelne i tzw. dziadowskie. Lubię tę o ptaszku, który mieszkał z pustelnikiem i razem codziennie się modlili. Kiedyś wiosną ptaszek wyleciał dalej niż zwykle i chwycił go orzeł, ale ptaszek pomodlił się wtedy do Matki Boskiej i ocalał. Puenta jest taka, że „Maryja nas ratuje w każdej potrzebie”. W okolice Kozienic wracam co roku na majowe - dobrze jest się tak porządnie wyśpiewać w grupie.