Wojciech Nowicki: Fiesta prawie vegana czyli bez mięsa pod górkę
Dzień był ponury i deszczowy, wkurzający podwójnie, bo wypadł w majówkę, która, jak wiadomo, jest u nas najważniejszym świętem państwowym. Człowiek życzy sobie ciepła, słońca, i w ogóle wszystkiego antydepresyjnego, a tu szarość i rozpacz. W związku z tym majówkę spędzaliśmy wyjątkowo kulturalnie, chodząc do muzeów.
I było fajnie, i wesoło, i nogi bolały, i człowiek pomyślał raz czy drugi, że jest jednak na tę sztukę jakiś za głupi, albo że ta sztuka jakaś dziwna (po czym się skarcił i rozejrzał dokoła, czy Policja Myśli gdzieś nie słucha). Koniec wycieczki kulturalnej nastąpił w niedzielę, w MOCAK-u. Temperatura powietrza gwałtownie spadła, głód dawał się już we znaki, czułem, że śmierć blisko. Z rozpaczy weszliśmy do pawilonu między MOCAK-iem a nasypem kolejowym: mieści się tam lokal Orzo. Jest to lokal sieciowy.
Zaznaczam, że nie mam nic przeciw sieciowości, nie musi bowiem oznaczać najniższych kręgów piekieł, to nie tak, że kiedy mówicie „sieć”, na nieboskłonie ukazują się dwa złote łuki i czerwone litery, a zza krzaka wyskakuje Ronald McDonald. Sieć ograniczona, rozsądna, może mieć zbawienny wpływ na restauracje i bary. Doznałem tego kiedyś w Stambule i Berlinie: w bliźniaczych lokalach ten sam powolny namysł podczas czynności kuchennych, ta sama jakość, i niezmienione smaki; a jeśli myślicie, że oznacza to również ceny jak za burgera, to się grubo mylicie. Ed Red, jedna z ulubionych knajp naszego miasta, też się już stała siecią, póki co minimalną, rozpisaną na dwa adresy, ale zawsze; a jeśli uważacie, że krzywdzę tu wegetarian, cytując wyłącznie mięsne przykłady, to też jesteście w błędzie: Krowarzywa, hamburgerownia jak najbardziej wege, i jest równie słaba w Warszawie i u nas na Sławkowskiej.
SZTUCZNE RYBY
Stanęliśmy więc, zgoła niespodziewanie, przed odrzwiami Orzo na Zabłociu, które ku naszemu zdumieniu okazały się zamknięte. Towarzysze węgierscy, którzy palili na mrozie, wskazali nam jednak odrzwia drugie, sąsiednie; zrozumiałem ten system po wejściu: wchodzi się przez jedne, żeby się znaleźć precyzyjnie w tunelu wytyczonym taśmami. Na jego końcu widnieje tabliczka z napisem „Informujemy że (właśnie tak, bez przecinka) do stolików prowadzi personel lokalu”. Personel jest liczny, knajpa wielka, więc na prowadzenie trzeba trochę czekać. Wielu kelnerów stosuje znaną metodę: widząc żałosną parę przyspieszają kroku ze wzrokiem wbitym w przestrzeń albo patrzą gdzieś na własne odbicie w garnkach (jedna z zalet otwartej kuchni).
W ogóle wiele czynności komunikacyjnych odbywa się tu za pomocą tabliczek i wywieszek. Z tabliczki na stoliku dowiedziałem się, że zamawiając jedzenie przez internet mogę dostać zniżkę. Wywieszka w toalecie zachęcała do spożycia steków. I wiecie co? Odmówiłem sobie tego mięsa; podobnie jak nie zamawiałem klikając. W nawiasie zaznaczę, że ekspozycja części menu w toalecie nie należy do dobrego tonu. (Choć ludzkość najwidoczniej jest innego zdania, Orzo było wypełnione po ostatni stolik).
Te hektary przestrzeni wewnątrz pawilonu zdążyły zarosnąć zielenią, nie siedzi się źle; tylko muzyka za głośna, a za plamy na kanapach (siedziałem na wyjątkowo rozległej i obrzydliwej) menedżer powinien widywać się z sanepidem choćby codziennie. Trochę się wahaliśmy, bo karta jest pułapką zastawioną na wszystkie gusta, czyli, w rezultacie, na żaden. Steki i dania dla wegan, sałatki, zupy, pizza i makaron, owoce morza; są nawet sztuczne ryby i żeberka z seitanu. Stanęło na desce pod nazwą „fiesta vegana”. Deska była wielka chyba na metr, bardzo kolorowa, nam się spodobała; zadziałała barwna zachęta.

KOKOSOWY PLASTER
Znalazłem tam dobre rzeczy: bardzo przyjemne kiszonki, z wyjątkiem marchewek o rozlazłej konsystencji; świetne aji amarillo, papryczki grillowane o czystym smaku, gruszkę kompresowaną, intensywnie gruszkową, ale nie przesadnie słodką; nawet pâté z selera bym zjadł, gdybym wielbił seler w postaci pasztetowej. To wszystko miało sens. Ale już tak zwany ser gorgonzola toczony z nerkowców – owszem, nie robię sobie jaj, gorgonzola z nerkowców, owszem, toczona (?!) – nie miał już wiele smaku, z całą pewnością nie przypomina gorgonzoli. A wiecie w ogóle, że gorgonzola to nazwa prawnie chroniona? I że ten ser ma tradycję ponadtysiącletnią? Zastanawialiśmy się, siedząc nad deską, co też ma imitować szary plaster, i nie doszliśmy do żadnych wniosków; teraz już wiem i jest mi zwyczajnie przykro. Jeszcze gorzej było w przypadku czarnej łódki, w której spoczywało coś ekstrawagancko pomarańczowego: była to wegaryba w algach (spalonych). Jeśli chodzi o podobieństwo do ryby, to go zwyczajnie nie ma. Nie lepiej już jeść jakąś pastę? Dlaczego tu wszystko bezmięsne udaje mięso albo rybę? Kolejna zagadka to kokosowy cheddar z kurkumą, silnie zabarwiony, kokosowy plaster, którego wystarczy nie nazywać cheddarem, żeby wydał się po prostu niezbyt smaczny, ale nie żałosny. O wegańskim czarnym chorizo ani o mayo wege nie będę się wypowiadał. Po prostu odmawiam.
STEK Z SOCZEWICY
Towarzysząca poszła dalej w te klimaty, zamówiła „wege haché, stek z soczewicy black beluga, soi i tofu” z grzybowym sosem demi-glace, szpinakiem, aji amarillo oraz, uwaga, czymś o nazwie orkiszoleh. Skrócę męki: kotlet z soczewicy i tofu był spalony, suchy i niesmaczny, zaś demi-glace w wersji wege wyglądał przepięknie, ale miał niezwykle mało tonów grzybowych. Najsmaczniejszy był lekko odymiony szpinak i znana z deski papryka grillowana. Sałatka z orkiszem stanowiła bezsensowny dodatek do soczewicy, soi i tofu: tam, gdzie trzeba czystych tonów świeżości, do produktów strączkowych dodawała produkt zbożowy.
„Yellow ghi” to porcja krewetek i kalmarów w sosie, o której powiedzieć mogę tylko tyle, że gdyby nie dziesięciocentymetrowy kawałek cynamonu i porażająca słodycz, to może dałoby się ją pokonać. Mnie się nie udało.
Jest w Orzo nietanio, a jakość w żadnym stopniu nie odpowiada cenom. Zaś druga, ważniejsza nauka jest taka: jeśli nie jecie w tym mieście mięsa, macie w knajpach pod górkę. Orzo niczego nie zmienia, tylko udaje.
Orzo, Lipowa 4a
Dwie osoby ogrzały się i zjadły za 133,70