Równoległe światy Anthimosa. "Nagrywam, gdy rzeczywiście mam już parę fajnych dźwięków"
Apostolis Anthimos to jeden z najwybitniejszych polskich instrumentalistów.
Od 1971 r. współtworzy zespół SBB. Współpracował z Tomaszem Stańką, Czesławem Niemenem, grał z gwiazdami światowego jazzu. Od lat 90. z powodzeniem rozwija także solową karierę. W piątek 16 lutego ukazał się jego kolejny album „Parallel Worlds”.
Iwona Sobczyk: „Parallel Worlds” to pana szósty solowy album. Dlaczego pojawia się teraz?
Apostolis Anthimos: Nagrywam, gdy rzeczywiście mam już parę fajnych dźwięków. Na tej płycie znalazły się zarówno nowe, jak i znane wcześniej utwory. Z tych ostatnich zostały pewne struktury, tematy, ale orkiestracja jest nowa, więc brzmi to wszystko zupełnie inaczej. W momencie gdy zagrałem tę muzykę, sam jej nie poznałem.
Co to za równoległe światy, o których opowiada ta płyta?
– To świat bębnów i świat gitary, które towarzyszą mi przez całe życie. To również dwa światy kulturowe – żyłem przecież i w Polsce, i w Grecji. To przemieszczanie się, muzyczne przygody i spotkania. To są wszystko te równoległe światy, których doświadczyłem.
Na „Parallel Worlds” gra pan i na perkusji, i na gitarze.
– Zdarzało mi się to już w przeszłości na innych płytach. Na przykład w latach 80., gdy miałem przyjemność grania w Tomkiem Stańką. Na jego płycie „C.O.C.X” na bębnach graliśmy z Jose Torresem. Ja najpierw nagrywałem partię gitary, a potem dogrywałem perkusję. Potem w podobny sposób pracowałem przy swojej amerykańskiej płycie i na „Miniatures”. Na nowej płycie natomiast gram jak bębniarz w orkiestrze, dogrywam gitarę.
Co było pierwsze, gitara czy bębny?
– Zawsze było jedno i drugie. Grałem w różnych zespołach gdzieś po domach kultury jeszcze w latach 60. i już wtedy siadałem do bębnów. Oczywiście za chwilę przychodził perkusista, brał mnie za fraki i kazał wracać do gitary. Potem, już w SBB, po cichu, jak go nie było, rozkładałem bębny Jurka Piotrowskiego. Później wszystko ładnie składałem, Jurek o niczym nie wiedział. Do czasu, bo na płycie „Welcome” graliśmy już na dwie pary bębnów. Głód grania na perkusji zawsze mi towarzyszył, w pewnym momencie musiałem to przypieczętować. Coś w tym instrumencie jest takiego... Te wibracje dają jakieś ukojenie. Jest w nich coś pierwotnego.
Grywał pan z wieloma wspaniałymi muzykami. Co im pan zawdzięcza?
– Każdy odegrał jakąś istotną rolę. Gdy miałem 16 lat, zacząłem pracować z Józkiem Skrzekiem. Zobaczyłem, jak gra z Breakoutem, powiedziałem sobie, że muszę go poznać, i w końcu jakoś udało mi się do niego dopchać. Był trochę surowy, ale dużo mnie nauczył. Zawsze bardzo szeroko traktował muzykę, jednego wieczoru graliśmy więc rockowo, następnego bluesowo, a potem jeszcze jazzowo. To było zanurzenie w muzyce, chciałem być w tym świecie i do tej pory mi nie przeszło.
Potem, jeszcze nie skończył pan dwudziestki, był Czesław Niemen.
– To była ważna dla mnie postać, jedna z fajniejszych przygód w moim życiu. Od razu pojechaliśmy grać bardzo poważne festiwale w całej Europie. Supportowaliśmy Jacka Bruce'a i The Mahavishnu Orchestra Johna McLaughlina. Pierwszy był dla mnie legendą, drugi – nowym objawieniem. Było kolorowo i fajnie. Po Niemenie było SBB, granie z Tomkiem Stańką i Tomkiem Szukalskim. Stańko, z którym dużo pracowałem w latach 80., dał mi dużo wolności. Wypróbowywał mnie. „Zagraj na bębnach” – mówił. A za chwilę: „Zagraj na gitarze, zagraj na basie”. Grałem pierwszy utwór, drugi, trzeci, wszystko się zgadzało. Świetny muzyk, z genialnym podejściem do innych. Jak już kogoś brał do współpracy, to wiedział dlaczego. Potem poznałem Pata Metheny'ego, z którym grałem na jam session w 1993 r., Jima Bearda, Gila Goldsteina. Granie z nimi dało mi kopa, poczułem się dobrze na tyle, że zdecydowałem się pojechać do Nowego Jorku zarejestrować swoją pierwszą autorską płytę. Kiedy zaproponowałem Metheny'emu, żeby na niej zagrał, okazało się, że nie może ze względu na zobowiązania wobec swojej wytwórni, ale powiedział mi: „Po co ja ci jestem potrzebny, skoro sam tak grasz na gitarze?”. Niczego nie żałuję.
A na „Parallel Worlds” kogo prócz pana można posłuchać? Zacznijmy od utworu „Goris” z kobiecym wokalem.
– Śpiewa Sylwia Klara Zasępa. Brakowało mi fajnego wokalu, w studiu obok akurat śpiewała jakaś dziewczyna, więc pomyślałem, że zapytam. Sylwia przyszła, spróbowała, zaśpiewała. A ja w ramach podziękowania nagrałem gitarę na jej płytę.
Drugi utwór z wokalem to „In the Big City”, w którym śpiewa Janusz Hryniewicz. Znamy się od dawna, uwielbiam jego głos, myślimy o jakimś większym wspólnym projekcie. Jeśli chodzi o instrumentalistów, to jest świetny basista Robert Szewczuga, z którym gram już 15 lat w trio jazzowym. Jest bardzo muzykalny, znakomity pianista Piotr Matusik, którego poznałem na jam session, i świetny saksofonista z Bielska-Białej Olaf Węgier. Nagle mnie olśniło, że są fantastyczni ludzie pod ręką.