Shirley, Callas i Danuta W. Spektakle z Krystyną Jandą, które trzeba zobaczyć
Krystyna Janda będzie gościem Centrum Premier Czerska 8/10 w piątek 21 kwietnia. Przypominamy pięć wielkich teatralnych ról aktorki, z którymi nie rozstaje się od lat.
Wszystkie spektakle są w repertuarze Teatru Polonia i Och-Teatru w Warszawie. Możemy je zobaczyć w najbliższych tygodniach.
„Ucho, gardło, nóż”

Jeden z pierwszych spektakli Teatru Polonia powstawał w spartańskich warunkach. Teatr był wtedy wielkim placem budowy. Krystyna Janda próby prowadziła między załatwianiem spraw w urzędach i rozmowami z ekipą remontową, zamykając się codziennie choćby na chwilę gdzieś na uboczu i zatykając uszy, żeby nie słychać było odgłosów koparek i betoniarek.
Premiera odbyła się w listopadzie 2005 roku na małej scenie - Fioletowe Pończochy. Duża scena Teatru Polonia wciąż była jeszcze w budowie.
„Ucho, gardło, nóż" według powieści Vedrany Rudan w reżyserii i wykonaniu Krystyny Jandy to wstrząsający monolog kobiety, która nie może uwolnić się od dręczących ją obrazów wojny bałkańskiej. Po premierze recenzenci byli zgodni, że to wybitna kreacja Krystyny Jandy. „Takiej Jandy - wściekłej, wulgarnej, wyzywającej i złej - jeszcze nie widzieliście” - pisał Roman Pawłowski w „Wyborczej”.
„Ucho, gardło, nóż” jest nadal w repertuarze teatru. Odbyło się już ponad 220 spektakli. Najbliższe: 23 kwietnia i 7 maja w Teatrze Polonia.
„Shirley Valentine"

Krystyna Janda włączyła do repertuaru Teatru Polonia swój przebój z Teatru Powszechnego - „Shirley Valentine” - sztukę Willy'ego Russella o gospodyni domowej, która obiera ziemniaki i rozmawia ze ścianą (reżyseria Maciej Wojtyszko).
Przedstawienie przez prawie 15 lat nie schodziło z afisza Teatru Powszechnego, a od ponad 10 lat z powodzeniem grane jest w Teatrze Polonia. Nad fenomenem tej inscenizacji głowili się studenci socjologii UW - powstała tam praca na ten temat. Na „Shirley Valentine” psychologowie wysyłali swoje grupy terapeutyczne. Dwa lata temu „Shirley Valentine" obchodziła imponujący jubileusz - swoje 25-lecie.
W jednym z wywiadów Krystyna Janda mówiła: - To rola, która odbyła przez te lata od premiery prawdziwą wędrówkę. Wciąż ma tę samą konstrukcję, ideę główną, to wciąż są te same opowieści, żarty, budowa psychologiczna, jednak zawsze, każdego wieczora odcień tej roli, klimat, rodzaj ironii i żartu, jakość wzruszenia i smutku są ściśle związane ze mną. Zmieniała się także ze mną przez te wszystkie lata jak każda kobieta. Ironia, gorycz, ochota na radość były zawsze na miarę tego, co mogę jej zaofiarować, co sama mam w środku.
Z okazji 6 urodzin Teatru Polonia przygotowała specjalny pokaz przedstawienia, w którym w pierwszej części tytułową rolę zagrali... widzowie. Chętnych do występu, którzy znali tekst sztuki na pamięć, bo oglądali przedstawienie wiele razy, nie brakowało. Krystyna Janda twierdzi, że to taki spektakl, który może zagrać o dowolnej porze dnia i nocy i bez scenografii. Była kiedyś na to gotowa w Nowym Jorku. Dekoracje doleciały dopiero w ostatniej chwili, a aktorka już wcześniej obmyślała, jak zagrać z krzesłem i przypadkowym stołem znalezionymi za kulisami. W wywiadach wspomina też, jak wiele lat temu pokazywała „Shirley” w Operze Poznańskiej. Nagle uświadomiła sobie, że siedzi sama na ogromnej pięknej scenie kapiącej złotem, wyściełanej aksamitem i... obiera ziemniaki. A patrzy na nią i słucha jej blisko tysiąc osób.
Najbliższy spektakl 4 maja w Teatrze Polonia.
„Boska”
Krystyna Janda grała Helenę Modrzejewską, Marię Callas, Marlenę Dietrich - wielkie gwiazdy. W „Boskiej" też zmierzyła się z postacią historyczną. Wcieliła się w rolę Florence Foster Jenkins - „najgorszej śpiewaczki świata”. „Boska” Petera Quiltera w reżyserii Andrzeja Domalika jest na afiszu Teatru Polonia już od 10 lat. W obsadzie oprócz Krystyny Jandy są m.in. Ewa Telega, Wiktor Zborowski i Maciej Stuhr, który gra pianistę, akompaniatora tytułowej bohaterki. Najbliższy spektakl: 14 maja.

Przypominamy fragment wywiadu, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” przed premierą „Boskiej”:
Dorota Wyżyńska: Była tak naiwna i nie słyszała, że fałszuje, czy to tylko cynizm, wyrachowanie?
Krystyna Janda: Długo się nad tym zastanawiałam i wybrałam tę pierwszą interpretację postaci. Ona musiała wierzyć, że pięknie śpiewa. Śpiew przed publicznością to było spełnienie jej marzeń. Gdyby chodziło tylko o karierę, to nie warto o tym opowiadać.
Nie miała łatwo. Nawet ojciec wstydził się jej śpiewu. Czy była aż tak naiwna? Miała pieniądze i marzenia. Dopiero kiedy stanęła na prestiżowej scenie - Carnegie Hall w 1944 roku - miała już ponad 70 lat, widząc reakcję widowni, zrozumiała, że publiczność się z niej śmieje. Załamała się i niedługo potem umarła. Cosme, jej akompaniator, twierdzi, że pękło jej serce.
Ludzie płacili, kupowali bilety, żeby się z niej pośmiać. Bo nie mogli uwierzyć, że można być tak naiwnym i bezkrytycznym wobec siebie. A jej wydawało się, że skoro wkłada w śpiew tyle emocji, to musi być piękne. Nie ukrywam, że właśnie to mnie w tej historii poruszyło.
Motto spektaklu brzmi: "Ludzie mogą mówić, że nie umiem śpiewać, ale nikt nigdy nie powie, że nie śpiewałam".
- To sztuka o tym, że warto mieć marzenia. Większość ludzi wycofuje się u progu swoich marzeń, bo ktoś, byle kto, powiedział im, że się do tego nie nadają. Mój ojciec, kiedy miał 14 lat, grał w amatorskim teatrze w Domu Kultury w Starachowicach, ale później nie odważył się spełnić swoich marzeń. Moja mama podobnie. Nie przyszło im nawet do głowy, że można. To ludzka historia, prosta, wzruszająca.
Dla aktorki grającej Jenkins autor sztuki przewidział dodatkowe wyzwanie. "Pieśni w tej sztuce powinny być śpiewane na żywo. Aktorka nie musi naśladować głosu pani Jenkins, powinna śpiewać źle, w swoim własnym stylu" - czytamy w didaskaliach. Czy trudno jest fałszować?
- Trudno. Po pierwsze, nie jestem sopranem, a wszystkie arie, które śpiewała Jenkins, są ariami sopranowymi. Transponujemy wszystko niżej. Nadajemy temu inny charakter. Florence nie dość, że fałszowała, to nie miała jeszcze poczucia rytmu. Śpiewała słabiutkim głosikiem, drżącym, dyszącym. Ja mam po tylu latach forsownej "eksploatacji" niedomykalność strun i zdarty głos, muszę uderzyć mocno, żeby mój głos zabrzmiał, z tego zrobić "walor". Uczę się fałszować. Mam nadzieję, że publiczności sprawi to radość. Ale wiem, że samo fałszowanie nie wystarczy. Te arie są dość długie. Żeby publiczność była w stanie ich wysłuchać, wytrzymać to, do każdej musi być dołożone jeszcze jakieś zadanie aktorskie.
„Boska” to po „Trzech siostrach” Czechowa i "Szczęśliwych dniach" Becketta zdecydowanie lżejsza propozycja.
- To komedia, właściwie w zapisie farsa. Ale reżyser Andrzej Domalik potraktował ją raczej jako komedię sentymentalną. Nie nastawiamy się na ryk widowni, ale na ciepły uśmiech. To jest oczywiście bardzo naiwna historia, ale zdarzyła się naprawdę.
Wszystko w sztuce opowiedziane jest z perspektywy pianisty, akompaniatora, który jest też postacią historyczną, znaną. Zachowała się płyta, na której opowiada o Jenkins. Opowiada bardzo pięknie, z miłością. Widzi śmiesznostki Florence, a mimo to daje się wciągnąć w wir wypadków. Zresztą to dzięki niej zrobił karierę. Był przeciętnym muzykiem, co też słychać na jej płytach.
Ta sztuka w niezwykły sposób uczy czułości do drugiego człowieka. Każdy ma swoje słabości, śmieszności i wady i należy to uszanować. Uczy też tolerancji. Akceptacji tego, że drugi jest odmienny. Akompaniator jest gejem. Florence początkowo nietaktowna, kiedy się o tym dowiaduje, podchodzi do tego niezwykle czule. Przyjaciółka Florence cały czas jest pijana. Florence patrzy na to z absolutną wyrozumiałością. Przyjmuje jej projekty dekoracji i kostiumów, jej gust, styl, zachowanie. Służąca jest arogancka i nie umie angielskiego, Florence i jej partner życiowy, nieudany aktor, uczą się dla niej hiszpańskiego.
Wszyscy oni odwzajemniają się Jenkins tym samym - akceptacją i pomocą w trudnych chwilach. Początkowo może się nam wydawać, że ją wykorzystują, korzystają z jej pieniędzy. Przede wszystkim jej towarzysz życia Saint Clere, ale to właśnie on sprawia, że Florence jest w świetnej kondycji psychicznej. Mówi jej: Jesteś nadzwyczajna, wspaniała, jedyna. Uważa, że powinna być wzorem dla wszystkich Kopciuszków, które marzą, żeby stać się królewną, a nie mają odwagi zrobić nawet pierwszego kroku.
„Danuta W."
Krystyna Janda przyzwyczaiła nas do brawurowo zagranych monodramów, tym razem aktorka postawiła sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. Zdecydowała się przenieść do teatru bestsellerową książkę Danuty Wałęsy „Marzenia i tajemnice”, opowiedzieć widzom niejednoznaczną historię żony Lecha Wałęsy w czasach „Solidarności”.

- Ten spektakl i ta rola z legendarnym przywódcą "Solidarności" i prezydentem Polski w tle to jedno z największych moich wyzwań życiowych, nie tylko zawodowych, lecz także ludzkich i obywatelskich - mówiła Krystyna Janda przed premierą w październiku 2012 r. Aktorka (i autorka adaptacji) znalazła nieoczywisty sposób na przedstawienie historii Danuty W. Nie gra, ale relacjonuje. Słowa uzupełniają obrazy - projekcje, które przygotował reżyser spektaklu Janusz Zaorski.
Najbliższy spektakl 3 maja.
Przypominamy wywiad, którego Krystyna Janda udzieliła przed premierą w 2012 roku.
Dorota Wyżyńska: Podobno pierwsze robocze próby "Danuty W." odbyły się na plaży w Toskanii. Znajomi słuchali z zainteresowaniem?
KRYSTYNA JANDA: Próby zaczęły się dużo wcześniej. A w Toskanii przeczytałam moim przyjaciołom ostateczną wersję adaptacji. Płynąc promem na Elbę zresztą. Czytałam dwie godziny, pierwszy akt podczas rejsu Piombino - Elba, drugi - z powrotem. Słuchaczami mimowolnymi byli także inni pasażerowie promu, ale tym się nie przejmowałam. Patrzyli i słuchali z zainteresowaniem, mimo że było to w tym dla nich dziwnym i obcym języku. Podczas pobytu na Elbie moi przyjaciele nie mówili o niczym innym i nie mogli się doczekać drugiego aktu. To był mój niewątpliwy sukces. Dość łatwy zresztą, bo towarzystwo jest wrażliwe, otwarte i głodne nowych przeżyć. Prawdziwe schody zaczną się teraz, podczas prób w teatrze.
"Zawsze byłam przynajmniej jeden krok za mężem" - podkreśla Danuta W. i jej wspomnienia to potwierdzają, a jednocześnie cytuje słowa znajomego, który powiedział kiedyś: "Nie byłoby takiego Wałęsy bez takiej Wałęsowej".
- A pan Lech Wałęsa, kiedy to usłyszał, zainteresował się głównie tym, który znajomy to powiedział! Lubię ich oboje i to jest mój punkt wyjścia przy pracy nad tym spektaklem. To los i życie niezwykłe. Życie równoległe z naszym życiem. Możemy przejrzeć się w tej historii. Do teatru przenoszą się tylko te historie, które da się uogólnić, większe jakby niż życie, a ta jest właśnie taka. Dla mnie porażająca i wzruszająca, bliska mi i potrzebna. Mam nadzieję, że innym również.
Jak autorka wspomnień zareagowała na pomysł spektaklu? Długo ją pani namawiała? Miała jakieś konkretne prośby?
- To Wydawnictwo Literackie skontaktowało się ze mną, zapytując, czy nie pomyślałabym o spektaklu. Po tym liście aż krzyknęłam, byłam już po lekturze książki, ale na taką odwagę sama bym się chyba nie zdobyła. Potem długo trwały pertraktacje, co, kiedy i jak… no i zatwierdzanie mojej adaptacji. Na szczęście włączył się w rozmowy również reżyser planowanego spektaklu pan Janusz Zaorski, który zna panią Wałęsową, i było prościej. Gdy chodzi o osobiste sprawy, życie kogoś, kto jest wśród nas, życie osoby tak znanej i ważnej, z prezydentem i legendarnym przywódcą "Solidarności" w tle, trzeba być ostrożnym.
Trudno było przygotować adaptację?
- Trudno, bardzo trudno, powstało chyba pięć wersji. Pierwsza w czytaniu trwała ponad cztery godziny! Tej ostatniej jestem pewna i jestem zadowolona. Ma prostotę i siłę. Oczywiście żal wielu słów, zdań, refleksji, ale teatr ma swoje prawa.
Od Modrzejewskiej przez Marię Callas po Danutę Wałęsę. To kolejna postać historyczna, z którą się pani mierzy. Jak budować taką bohaterkę na scenie?
- Tym razem, mam wrażenie, nie chodzi o drobiazgi: o sposób chodzenia, mówienia, barwę głosu czy klimat osoby. Ale o prostotę, dumę, prawdę, szczerość, odwagę i człowieczeństwo. O Polskę także. Nie mam zamiaru na scenie udawać pani Danuty, studiować jej sposobu mówienia czy bycia, tu chodzi o coś więcej.
Monodramy to pani specjalność. Nie zapomnę widoku tłumu widzów, którzy jak zahipnotyzowani, pełni emocji oglądali "Białą bluzkę" na pikniku kulturalnym "Gazety Co Jest Grane" w Królikarni w zeszłym roku. Co aktorce daje takie spotkanie sam na sam z publicznością?
- Solówka. Czy mam tłumaczyć, co znaczy dla artysty? Tylko wirtuozi wiedzą, o czym mówię i do czego tęskni każdy "tygrys". To władza nad opowiadaną historią, nad czasem, tematem, interpretacją, uczuciami. Czasem się to udaje. Ale złudna to przyjemność, jeśli temat i bohater nie są najważniejsi. Jeśli widać aktora zza granej postaci. Trzeba zapomnieć o sobie, pochylić się nisko i służyć tematowi, a wtedy nuty układają się same z należnym znaczeniem i siłą. W spektaklu "Danuta W." nie będę sama. Będzie ze mną Ona, Lech Wałęsa, bo także o Nim jest ta opowieść, o życiu z Nim, u Jego boku. Będzie ze mną nasza historia i nasze wspomnienia. A ja muszę tylko zagrać - najprościej, jak umiem.
„Maria Callas. Master Class”

Na życzenie publiczności Krystyna Janda wróciła do jednej ze swoich najważniejszych teatralnych ról, którą przez wiele sezonów grała w Teatrze Powszechnym. Był to - jak szybko się okazało - bardzo dobry pomysł. Tak powstał jeden z hitów Och-Teatru. Sztuka Terrence’a McNally’ego opowiada o mistrzowskich lekcjach śpiewu, które Maria Callas prowadziła w Juilliard School w Nowym Jorku. Spektakl w Och-Teatrze to prawdziwa mistrzowska lekcja aktorstwa Krystyny Jandy.

Przed premierą, która odbyła się we wrześniu 2015 roku w Och Teatrze, w wywiadzie dla „Co Jest Grane 24” Krystyna Janda mówiła: - To opowieść o artystce, która oddała muzyce wszystko. O tym, że życie bez sztuki nie ma sensu. Że dzięki sztuce codzienność nabiera kolorów, bogactwa i wartości. Ale to też o cenie, którą się płaci za uprawianie tego zawodu, za sukces, za bycie legendą. Muzyka uczyniła ją szczęśliwą i podziwianą, a jednocześnie samotną i zawiedzioną życiem. Pytanie, czy trzeba płacić aż taką cenę? Jak to możliwe, że osoby, które mają taką siłę na scenie, taką charyzmę, jednocześnie są tak kruche? To na pewno też kwestia higieny w zawodzie. Meryl Streep ma ponoć zapisane w kontrakcie, że na planie filmowych płacze tylko raz, a jeśli kamera to niedoskonale zarejestruje, nie powtarza tych łez. A ja? Proszę bardzo, mogę płakać przez cały dzień zdjęciowy. Słyszę: „Pani Krysiu, jeszcze jeden dubel, jeszcze raz płaczemy" i na zawołanie proszę bardzo, od 5 rano do godziny 18 prawdziwymi łzami. Callas, jeśli trzeba było, płakała głosem i to tak, że nie zapominało się tego nigdy.
Przedstawienie w Och-Teatrze wyreżyserował Andrzej Domalik, który pracował też nad polską prapremierą sztuki w Powszechnym. Na scenie przy Grójeckiej odbyło się już ponad 80 spektakli, które obejrzało ponad 22 tys. widzów.
Najbliższy spektakl 12 maja w Och-Teatrze.