"Sztuka kochania". Sadowska o Wisłockiej: Orgazm to metafora wyboru [ROZMOWA]
To jej drugi pełnometrażowy film, ale już wyrasta na specjalistkę od ekranowych portretów kobiet. Po świetnie przyjętym, średniobudżetowym "Dniu kobiet" Maria Sadowska zmienia kaliber na większy. Tym razem wraz z autorami sukcesu "Bogów" zaprasza widzów w podróż do świata legendarnej polskiej "pani od seksu". Film "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" wchodzi do kin 27 stycznia.

Gwiazdy filmu na premierze "Sztuki kochania" [ZDJĘCIA]
Recenzję filmu „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" przeczytasz tutaj
Anna Tatarska: Czytałaś „Sztukę kochania” potajemnie, z wypiekami na twarzy?
Maria Sadowska: Stała na półce w moim rodzinnym domu, ale nie przypominam sobie, żebym ją czytała z wypiekami, schowana pod kołdrą. Od deski do deski przeszłam całość dopiero, kiedy producent, Piotrek Woźniak - Starak, zaproponował mi wyreżyserowanie tego filmu. Pomysł, żeby wyciągnąć Michalinę Wisłocką z odmętów zapomnienia i opowiedzenie jej historii to jego pomysł. Ale temat jest mi bardzo bliski. Kiedy opowiedział mi o swoim pomyśle i wizji, aż się zdziwiłam, że sama wcześniej na to nie wpadłam! Wisłocka to idealny bohater filmowy, a ta historia ma w sobie wszystko, o czym jako reżyserka chcę opowiadać. „Sztuka kochania” to w pewnym sensie ideowa kontynuacja mojego pierwszego filmu „Dzień kobiet”. Nie miałam problemu, żeby się z tą opowieścią zidentyfikować.
Scenariusz napisał Krzysztof Rak, produkują Piotr Woźniak - Starak i Krzysztof Terej. .. Co wniosła do tego projektu kobieta?
Kiedy się pojawiłam „na pokładzie” zrobiłam małą rewolucję w męskich założeniach.
Ale jestem za harmonią. Warto jej szukać w łóżku i w każdej innej sferze życia. Uważam, że najciekawsze rzeczy powstają z połączenia energii męskiej i żeńskiej i tak było też przy tym filmie.
Udało się nam znaleźć złoty środek: zrobiliśmy film, który opowiada o kobiecie, ale przeznaczony jest dla obu płci. Nie jest w nikogo wymierzony, ma funkcjonować ponad podziałami. Tak, jak książka Wisłockiej według intencji jej autorki. Zależało nam, żeby nie pokazywać postaci stereotypowo. Nie chcieliśmy, żeby kobiety były wyłącznie fajne a faceci byli ch****i. Tak samo główna bohaterka, pełna pęknięć, potknięć i dzięki temu ludzka. Patrzymy na głupstwa, które wyprawia, ale wciąż ją lubimy.

Wspomniałaś o „małej rewolucji”, jakiej dokonałaś. Czego dokładnie dotyczyła?
W pierwszej wersji scenariusza nie było prawie wcale scen erotycznych. A ja uważałam, że tam musi być dużo seksu i że ten seks nie powinien być pokazywany wyłącznie w wyidealizowany, romantyczny sposób. Chciałam, żeby był prawdziwy, miał różne oblicza, też to biologiczne, zwierzęce, obleśne.
Seks jako karta przetargowa, jako forma władzy... Wprowadziłam więc do filmu - między innymi - szesnaście scen erotycznych.
Dlaczego było to tak ważne?
Podchwytliwe w tej opowieści jest to, że Wisłocka, „pani od seksu”, na początku naszej opowieści seksu nie lubi. Film jest zapisem także prywatnej rewolucji na tym polu.
Wiedziałam, że scena jej pierwszego orgazmu będzie kluczowa. Nie była łatwa w realizacji, nie tylko na poziomie technicznym. Ale aktorzy wspaniale się otworzyli, pozwolili mi wejść w tę swoją intymność. Do samego końca nie wiedziałam, czy to się uda. Okazało się, że wszyscy czują, że to jest ważne i dają z siebie wszystko. Doskonale nam się współpracowało, na przykład z Piotrkiem Adamczykiem, który nakręcił ze mną chyba najodważniejsze sceny w swoim życiu zawodowym.
Wszystkie postaci w „Sztuce kochania” są świetnie obsadzone, ale jego Stach wyjątkowo zapada w pamięć. Według mnie dostał u Ciebie jedną ze swoich najlepszych, jeśli nie najlepsza w karierze, rolę.
Cieszę się, że to mówisz. Dodam, że nie byłam pewna czy on pójdzie w tę nagość, mieliśmy nawet dublera „pośladków”. Ale Piotrek w ogóle z niego nie korzystał, sam wręcz wychodził z propozycjami. Poświęcał się dla tej roli, czuł chyba jej wagę. Lubię obsadzać na kontrze, myślę, że aktorzy też są wtedy szczęśliwi i bardzo dużo z siebie dają. Hołduję takiej idei, że „no risk no fun”, trzeba ryzykować! W „Sztuce kochania” wielkie gwiazdy zagrały epizody, bo żadna, nawet najmniejsza rola, nie jest tu nieważna, wszystkie zapadają w pamięć. Dla mnie, jako dla reżysera, to była wielka przygoda pracować z tak dobrymi aktorami. Przy poprzednim filmie miałam świetną obsadę, ale tym razem to była trochę inna skala. Bałam się tego spotkania z gwiazdami - Borys Szyc, Danuta Stenka, Artur Barciś, Wojtek Mecwaldowski... Udało się. Oni ogromnie dużo wnieśli do tego filmu. Powiem tak: nie bez powodu są gwiazdami.

W czasach Michaliny środowisko zdominowane było przez mężczyzn. Wam udało się zaprosić do współpracy eksperckiej także kobiety?
Starałam się, by ten film konsultowały także specjalistki. Dużo rozmawiałam z Alicją Długołęcką, niezwykle mądrą i ciekawą kobietą. Wiele jej tekstów włożonych jest w usta Michaliny. Oczywiście pomagał nam też Zbyszek Izdebski, który był przyjacielem Michaliny. Oglądałam sporo filmów - oczywiście „Dziewięć i pół tygodnia”, „Nine songs”, „Intymność” - i czytałam książki - między innymi „Seks na wysokich obcasach” Pauliny Reiter i właśnie dr Długołęckiej czy „Slow sex” Marty Niedźwieckiej i Hanny Rydlewskiej. Nieocenioną pomocą była córka Michaliny - Krystyna Bielewicz. Spotkania z nią najbardziej przydały się Magdzie Boczarskiej, bo Krystyna ma w sobie wiele z matki - sposób mówienia, chodzenia... Najlepszą recenzją, jaką mogliśmy dostać, było wzruszenie Krysi: „Jakbym mamę widziała”.

A Michalinie by się Wasz film podobał? Ona w ogóle lubiła siebie?
Na pewno czuła się fantastycznie w swoim ciele. Nie była pięknością, ale miała bardzo ładną figurę i duże poczucie własnej wartości, a to coś, co dodaje nam charyzmy w sypialni i w życiu. Była bardzo uwodzicielska, mężczyźni za nią szaleli. Prof. Izdebski mówił, że wystarczyło, by na kogoś spojrzała z ukosa i już był jej. Kogo chciała, tego brała! Niektórzy zarzucali nam, że Magda [Boczarska] jest za ładna do tej roli. A ja myślę, że Michalina czuła się kimś takim, i że widzimy taką Michalinę, jaką ona widziała. Krystyna powiedziała nam, że matka byłaby zachwycona. Marzyła, by ktoś zrobił o niej film.

Z jednej strony od czasów Wisłockiej zmieniło się ogromnie dużo. Z drugiej - seks i nieokiełznana seksualność wciąż są postrzegane jako zagrożenie, element wywrotowy. Ten film fantastycznie rezonuje z tym, co tu i teraz.
Sytuacja się aż tak bardzo nie zmieniła - kobiety wciąż są na uboczu. Przygotowując się do pracy odkryłam, że łechtaczkę zbadano dokładnie dopiero w latach dziewięćdziesiątych, uwierzysz? Jasne, ten film ma oczywiście pewien kostium, ale chciałam w nim opowiedzieć o tym, co się dzieje tu i teraz, wokół nas. Ten kostium jest pewną konwencją, mrugnięciem. Ale, pomijając kwestie oczywiste - wolności, seksualności, kobiecego ciała, to tam jest w ogóle mnóstwo analogii. Jak zaczynaliśmy robić ten film w Polsce była jeszcze inna sytuacja. Ale ja od lat walczę o to samo. Także poprzez ten film chcę podejmować dyskusję ze społeczeństwem, proponuję namysł nad tym, co nie gra. Mimo braku edukacji seksualnej mamy coraz większą wiedzę. W przeciwieństwie do statystycznego obywatela z tamtych lat wiemy, że jest więcej pozycji, niż tylko misjonarska. Jesteśmy bardziej świadome, otwarte. Ale wciąż jako ludzie nie potrafimy o tym ze sobą szczerze rozmawiać. Nie chodzi o epatowanie, bo dla nikogo to już nie jest sensacyjne. Seksem epatuje się teraz zewsząd i może dlatego stał on się taki... plastikowy, odduchowiony. Chodzi o emocjonalne zakorzenienie, o rozbijanie schematu, osobistą wolność. O banalną prawdę, że w intymnej bliskości chodzi o miłość, że cielesność może pomóc budować rodzinę, związek.
Ciała i ducha nie da się rozgraniczyć. Wisłocka sama na sobie eksperymentowała w tej kwestii i zrozumiała, że to nie ma sensu.
Może to banalna teza, ale uniwersalna i aktualna.
A co z orgazmem?
Michalina wyjaśniła, co to jest i że kobieta go w ogóle ma. Że to nie jest tak mechaniczne jak u mężczyzny, że trzeba nad tym popracować. Wywalczyła kobietom prawo do orgazmu.
Za to my w dzisiejszych czasach mamy poniekąd prikaz orgazmu. On jest wręcz w pakiecie wymogów społecznych spod znaku „piękna, młoda, zawsze szczytująca”. Ci biedni faceci tez żyją w tym terrorze, przerażeni, czy my aby mamy nieustannie te orgazmy... Przeszliśmy na drugą stronę barykady.
A satysfakcja to nie musi być orgazm. I Wisłocka to mówi. Walczy o orgazm, ale wie, że on jest pewną metaforą. Chodzi o świadomość i wolność wyboru.
Ten film to taka podróż przez kolejne etapy trudnego życia kobiety...
Wisłocka tak jak wiele ambitnych kobiet, które działają, coś robią, uważana była za sukę, harpię. Czterdzieści lat temu była jedną z niewielu. Dziś jest nas wiele. Pracujących kobiet, które muszą znaleźć trudny kompromis pomiędzy rodziną a praca zawodową. Problem, o którym opowiadamy, dotyczy dziś o wiele większej liczby osób niż w czasach naszej bohaterki.
„Sztuka kochania” jest w dużej mierze opowieścią o tym, jaką cenę płaci kobieta za sukces i o ile bardziej musi udowadniać, że jest zdolna. Równowaga między płciami, do której dążymy, to proces.
Kobiety stanowią większość społeczeństwa i, procentowo, większość widzów. Ale bohaterki kobiece stanowią mniejszość. Ty konsekwentnie czynisz je centrum swoich filmów.
Mnie się kobieta wydaje dużo ciekawszym bohaterem. Jest bardziej pokręcona, pełna sprzeczności, a takich bohaterów się ciekawiej ogląda. Kobieta musi się więcej starać, żeby dostać tyle, co facet. Albo i mniej... Sama jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę, bo dostałam w „Sztuce kochania” spory budżet i możliwość rozmachu. Mieliśmy wspaniały sprzęt, który pozwolił opowiedzieć ten film tak, jak należy. Jako ostatni rocznik reżyserii prowadzony przez Wojciecha Jerzego Hasa mogłam w ten sposób oddać hołd klasyce polskiego kina.
W Polsce nie daje się babkom filmów historycznych z dwudziestomilionowym budżetem, bo wiadomo, że jak duży budżet, to facet. Kobiety robią filmy kameralne. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby dać nam wielkie widowisko science-fiction. A ja na przykład bym chciała zrobić taki film!
Z kobietą w roli głównej?
Może zrobię kiedyś film, gdzie bohaterem będzie facet, ale na razie te kobiety mnie bardziej interesują. Jasne, nie chciałabym być wkładana w szufladę, ale ja mam potrzebę opowiadać właśnie takie historie. Jest jeszcze tyle niedopowiedzianych postaci... Wydaje mi się, że kino teraz nadrabia. Trwa etap boomu kobiet reżyserek, mężczyźni robią coraz ciekawsze filmy o kobietach. Powoli przestają one być na ekranie jedynie dodatkiem do mężczyzny. Badania sprzed kilku lat pokazały, że często kobiece bohaterki nie mają imienia i nazwiska, bo są „żoną X”, matką Y”, „kochanką J” etc. Prześmieszne było to, że u nas na planie było całkiem odwrotnie!
Jest szansa, ze będzie lepiej?
Nadzieją napawa mnie kino dla dzieci. Mam małą córeczkę, oglądamy sporo bajek. Większość bohaterek, i to w bajkach przygodowych, to dziś dziewczyny. Kiedyś to chłopcy byli czynni, a dziewczyny - pasywne, bierne. Ofiary. Mężczyźni działali, kobiety szły, gdzie je los rzucał. Chcę pokazywać kobiety wychodzące z roli ofiary, idiotki, wariatki. Babki, które nie gadają o ciuchach. Poza sztampą. Bo to jest kino kobiece w złym tego słowa znaczeniu, komediowo-romantyczny szajs. Uważam to za straszne przekłamanie. My w „Sztuce kochania” pokazujemy postać wielowymiarową.

Na ile filmowa Michalina podobna jest do tej prawdziwej? Bo nie jest to przekład jeden do jednego.
Nie, bo to nie jest film dokumentalny. Zostawiliśmy sobie pole do własnej interpretacji. Tym bardziej, że nie mamy skojarzeń z tym, kim była i jak wyglądała w latach siedemdziesiątych a tym bardziej wcześniej. Materiałów archiwalnych nie ma prawie wcale. Wszyscy pamiętają Michalinę jako starszą panią w chustce na głowie. Więc musieliśmy ją sobie trochę wymyślić i to była wspaniała przygoda.
Moją uwagę zwrócił język, jakim posługuje się bohaterka. Niesamowicie charakterystyczny, pełen smaczków. To też stwarza bohatera.
Cieszę się, że zwróciłaś na to uwagę.
Bo to też jest w dużej mierze film o języku. O tym, jak odzwierciedla męską a jak kobiecą sferę erogenną. Jaki jest w tej przestrzeni ubogi, na czele z tym nieszczęsnym sromem - oznaczającym przecież smutek i wstyd...
Przez ile lat byłyśmy ustawiane przez taki język? Przy filmie dużo pracowałam nad słowami. Trochę jej powiedzonek zostało oryginalnych, kilka wymyśliłyśmy...
„Uważaj, żeby rzęsą nie zarosło”?
Prawdziwe.
„Ślepy o kolorach nie napisze”?
Też.
„Z waginy się wziąłeś”?
A to już moje. Podobnie, jak „cipkę ma połowa społeczeństwa". Byliśmy przekonani, że muszą być w tym filmie cipki. No bo czy wyobrażasz sobie, żeby w „Bogach” nie było serc?
Osobiście byłabym szczęśliwa, gdyby wyszedł ci film feministyczny. Ale ominęłaś pułapkę obrazu umoczonego w ideologii. Zrobiłaś film rozrywkowy, dla wszystkich.
Dobrze się go ogląda, prawda? To nie jest trudne, ciężkie kino. Ale, mam nadzieję, że pomimo lekkiego tonu głębokie. Tak właśnie postrzegam życie. Nie wierzę, że świat jest czarno-biały, wyłącznie smutny i serio albo wyłącznie komiczny. Świat jest słodko gorzki, potrafimy się najmocniej śmiać w chwilach tragicznych. I w życiu najpiękniejsza jest ta mieszanka! To dotyczy tez tej postaci. Przecież Wisłocka była prześmieszna! W jej historię wpisany jest absurd - wystarczy przypomnieć sobie, jak przebiegały jej spotkania z partią... Nie wyobrażałam sobie tego filmu bez poczucia humoru, podobnie Krzysiek Rak. W sukurs przyszło nam samo życie, które pisze scenariusze, jakich nikt by nie wymyślił. Choćby historia miłosnego trójkąta, dla mnie jeden z najtrudniejszych wątków. Trudno mi było się postawić w takiej psychologicznej sytuacji... Ale wyobraź sobie, ze profesor Izdebski powiedział mi, że według najnowszych badań osiem procent Polaków żyje w takich związkach! To jest bardzo dużo!
Gdyby każdy z nich poszedł do kina, mielibyście bardzo dobry wynik frekwencyjny.
Namawiamy na wizytę w kinie wszystkich, bez względu na konfigurację w jakiej żyją.
"Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej. Cytaty, które warto przemyśleć we własnej sypialni