Leszek Sobocki i Jacek Waltoś opowiadają o wystawie "WPROST 1966-1986"
W Galerii Europa - Daleki Wschód obok krakowskiego Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej "Manggha" do końca roku oglądać można wystawę "WPROST 1966-1986".

Czterech przyjaciół, absolwentów krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, przez dwadzieścia lat pokazywało swoje prace na wspólnych wystawach. Prace Macieja Bieniasza, Zbyluta Grzywacza, Leszka Sobockiego i Jacka Waltosia szokowały bezpośredniością i antyestetyzmem. Dziś, trzydzieści lat po rozwiązaniu grupy, w Krakowie można zobaczyć przekrojową wystawę ich działalności, przygotowaną przez Annę Król i Jacka Waltosia.

Rozmowa z Leszkiem Sobockim i Jackiem Waltosiem
Martyna Nowicka: Zacznijmy od nazwy. Dlaczego w 1966 roku postanowili panowie działać jako grupa Wprost?

Jacek Waltoś: W dużym stopniu nasza nazwa, ale też nasz program, były odpowiedzią na bardzo popularną w tamtym okresie aluzyjność sztuki współczesnej. Chociaż po październiku 1956 roku, kiedy nastąpiła odwilż i w sztuce można sobie było pozwolić na więcej niż zaraz po wojnie, niewielu z tej możliwości korzystało.
Nam zależało przede wszystkim na tym, żeby bezpośrednio opowiadać o swoim życiu i przeżyciach, żeby nie ukrywać się za metaforami.
Kiedy przygotowywaliśmy się do naszej pierwszej wspólnej wystawy w 1966 roku, siedzieliśmy w pracowni Zbyluta Grzywacza i szukaliśmy tytułu. W jakimś kącie stały sterty tygodnika „Po prostu”, już wtedy zamkniętego – my się na tym wychowaliśmy. Tytuł był dobry, ale nie chcieliśmy go powtarzać, więc próbowaliśmy różnych innych słów, zostało „wprost”. Zbylut od razu chwycił za pędzel i namalował ten napis, który do dziś służy nam za logo.
Tę pierwszą wystawę odbyli państwo jeszcze w piątkę, z Barbarą Skąpską, która pokazała prace razem z grupą Wprost tylko dwa razy. Jakie cele przyświecały grupie w trakcie przygotowań do wystawy?
J.W.: Trudno było wtedy mówić o celach, ale mogę na pewno powiedzieć, jakie były przyczyny. Wszystko zaczęło się rok wcześniej, w 1965 roku na wystawie „Młodzi malarze Krakowa”, na której przypadkiem nasze prace pokazano razem w Świetlicy Bolesławowskiej w Pałacu Sztuki. Wcześniej mieliśmy po prostu koleżeński kontakt, wtedy postanowiliśmy wspólnie zrobić wystawę. Chcieliśmy coś zademonstrować, łączyło nas bez wątpienia pobratymstwo wyobraźni.

Leszek Sobocki: Często sięgam pamięcią do tamtych czasów. Od reszty grupy dzielił mnie dystans czasowy, byłem od nich o osiem lat starszy. Przyjechałem do Krakowa po rzuceniu studiów w Łodzi i byłem właściwie bezrobotny, trochę chałturzyłem. To koledzy wyciągnęli mnie z tych chałtur, dzięki nim wpadłem znowu w wir artystycznej roboty.
Czyli przyczyny powstania grupy były głównie towarzyskie?
J.W.: Nie tylko. Przede wszystkim wszyscy, poza Barbarą Skąpską, byliśmy uczniami profesora Adama Hoffmanna. Jemu zawdzięczaliśmy nie tylko umiejętności warsztatowe, ale przede wszystkim filozoficznie ukształtowany stosunek do sztuki. Dla profesora Hoffmanna liczyło się także duchowe przygotowanie.
Czy to właśnie ten egzystencjalny wymiar zadecydował o dwudziestoletniej współpracy? Na poziomie estetycznym widać między panami znaczące różnice, interesowały panów bardzo różne media.
J.W.: Tak. Interesowały nas głównie sensy – nie mówię tu o takim samym nastawieniu ideologicznym, ale o pewnym pobudzeniu wyobraźni. Dlatego także ukuliśmy dosyć ryzykowną tezę, że nie liczy się wygląd, jeśli chodzi o znaczenie. Z tego powodu także rozstaliśmy się z Barbarą Skąpską – jej intymne prace i kameralne światy nie zawsze przystawały do naszych ekspresyjnych metod i rozmachu.
Jak podejmowali panowie takie decyzje? Zawsze jednogłośnie?
L.S.: Zawsze wspólnie.
Kiedy któryś rzucał hasło, że robimy wystawę, zbieraliśmy się i pokazywaliśmy sobie najnowsze prace. One często były związane z naszymi reakcjami na bieżące sprawy społeczno-polityczne, nie tylko tematycznie, ale także poprzez wybór formy. Ja na przykład sporo robiłem wcierek – to była ulubiona technika władzy, zamawiano takie portrety Bieruta i Stalina.
Ja tę technikę bardzo dobrze poznałem, mogłem wykorzystać tę formę do robienia zupełnie innych prac.
J.W.: Te antyrządowe wcierki to było po prostu szyderstwo. Dla nas liczyła się też inna kategoria, którą wzięliśmy od Hoffmanna – przeżycie. Sztukę uważaliśmy za funkcję egzystencji, liczyły się różne przeżycia – uczuciowe, osobiste, polityczne. To była kombinacja najróżniejszych rzeczy, a nasze wystawy były ich złożeniem. Nie krępowaliśmy się siebie nawzajem i dlatego wystawy składały się z prac na różne tematy. Nasz język miał służyć mówieniu wprost o tym, co nas obchodzi.
Czy ta bezpośredniość nie bywała też źródłem problemów? Trzy czwarte grupy stanowili wykładowcy na Akademiach Sztuk Pięknych. Czy skłonność do komentowania sytuacji politycznej była tam mile widziana?
J.W.: Owszem, miewaliśmy problemy.
Nie dało się tworzyć sztuki zaangażowanej, krytycznej wobec systemu, wobec rzeczywistości wizualnej i ideologicznej, nie wchodząc w konflikt z władzą. Poza tym z naszą postawą na polu sztuki wiązało się również inne zaangażowanie – na przykład podpisywanie listów protestacyjnych.
Dlatego też nie pojechaliśmy na swoją wystawę zagraniczną do Lund – kolegom odmówiono paszportów.
L.S.: Koledzy jako wykładowcy weszli w pakt urzędniczy, ja mogłem działać na własną odpowiedzialność. Ale to też nie znaczyło, że miałem wolną rękę – musiałem liczyć się z żoną, z dziecięciem.
J.W.: Wszyscy byliśmy wtedy ograniczeni ze względu na coś, ale Zbyluta nic nie powstrzymywało. Na Akademii zaczynał jako asystent partyjnego kolegi, a studentów indoktrynował w drugą stronę. Jako jedyny pracownik ASP był internowany w stanie wojennym.
W pracach grupy Wprost pojawiają się nie tylko komentarze na tematy bieżące, ale również prace poświęcone historii – II wojnie światowej, Zagładzie. Dlaczego podejmowali panowie takie tematy?
J.W.: Interesowały nas przeżycia.
L.S.: Ja urodziłem się jeszcze przed wojną. Kiedy wybuchła miałem już sześć lat. Aparat poznawczy dziecka wystarcza, żeby coś odnotować, zapamiętać. Te wojenne zawidzenia i poznania to był materiał, który mnie ukształtował.
J.W.: Cały czas towarzyszyła nam pamięć zdarzeń, przeżyć rodzinnych. W moim wypadku to było wymordowanie części rodziny, które nosiłem w sobie wtedy i noszę po dziś dzień. Nie chcieliśmy zrywać z historią i tradycją, interesowały nas takie działania jak dawnych artystów.
Wprost to nie była punktowa sztuka z tezą, na jeden temat, ale wielowarstwowe, wielowątkowe wypowiedzi.
Chciałabym jeszcze zapytać o koniec działania grupy: dlaczego po dwóch dekadach wspólnej pracy zdecydowali się panowie rozstać?
J.W.: Powoli wymierała nasza aktywność, skończyła się też młodzieńcza energia. Nie bez wpływu był też stan wojenny, kiedy społeczne zaangażowanie sztuki stało się regułą. Nadal się przyjaźniliśmy, regularnie spotykaliśmy, ale nie czuliśmy już potrzeby nowych manifestacji – nagle wszyscy artyści zaczęli mówić naszym językiem, językiem wprost. Nasze podejście się rozpowszechniło.
* WPROST 1966-1986, kur. Anna Król i Jacek Waltoś, Galeria Europa – Daleki Wschód, Kraków, ul. Marii Konopnickiej 26, czynne wt.-niedz., godz. 10-18, ceny biletów 15-20 zł.