Anoushka Shankar o uchodźcach, muzycznej podróży i występach na żywo
Jest obywatelką świata, jego baczną obserwatorką, surowym krytykiem i czułą artystką. W sobotę 22 października w Filharmonii Narodowej w Warszawie wystąpi kompozytorka, mistrzyni sitaru, Anoushka Shankar.
Jedna z japońskich gazet napisała o niej, że „jest nowym gatunkiem supermuzyka, z talentem i klasycznym wykształceniem rozpiętym między dwoma tradycjami”. Anoushka jest z jednej strony spadkobierczynią wielkiego dziedzictwa swojego ojca, mistrza gry na sitarze Raviego Shankara oraz hinduskiej tradycji. Z drugiej jest jednym z tych niezwykłych artystów, którzy nie porzucając swoich korzeni, doskonale odnajdują się w świecie zachodniej kultury i popkultury. Niezwykłym talentem Anoushki zachwycają się nie tylko fani, ale też muzyczne gwiazdy, od Petera Gabriela, przez Herbiego Hancocka, Eltona Johna, Madonnę, Stinga, po Zubina Mehtę.
Od kilku lat Shankar związana jest z niemiecką wytwórnią Deutsche Grammophon, kiedyś znaną z celebrowania muzyki klasycznej, dziś otwartą na to, co w muzyce nowoczesne, intrygujące, mające potencjał, by stać się nową klasyką. Taka właśnie jest muzyka Anoushki Shankar, a doskonale słychać to na jej ostatniej, wydanej w tym roku, arcypięknej płycie „Land of Gold”.
* Sobota, 22 PAŹDZIERNIKA. Filharmonia Narodowa, ul. Sienkiewicza 10. Początek o godz. 19. Bilety od 150 zł do 250 zł.
Rozmowa z Anoushką Shankar
Łukasz Kamiński: Jesteś muzyczną podróżniczką, która ze swoją sztuką dociera do odległych zakątków świata. Czy uważasz, że twoja muzyka jest schronieniem, daje ludziom chwilę zapomnienia, czy może jest alarmem, który wybudza z letargu codziennego życia?
Anoushka Shankar: Wierzę, że pełni obie te funkcje. Dobrze jest oczywiście czuć się bezpiecznie, ale też nie można być obojętnym na zło wokół nas.
Ty angażujesz się w pomoc uchodźcom.
– Owszem, ale ostatnio często czuję się całkowicie bezradna, nie widzę szansy na dobre rozwiązanie dramatu uchodźców. Staram się jednak nie poddawać temu uczuciu bezsilności, staram się wciąż wierzyć.
Zamykanie drzwi przed innymi, patrzenie tylko do wewnątrz swojego świata jest bardzo niebezpieczne, nigdy nie przyniosło niczego dobrego.
Twój ojciec żył i tworzył w niesłychanie ciekawych czasach, w których muzyka nie tylko była ścieżką dźwiękową do tego, co się wokół dzieje, ale też miała wpływ na świat. Czy dziś jest podobnie?
– Niełatwo odpowiedzieć, bo świat muzyki jest dziś przeogromny, a rynek potężny, jest przecież tyle różnych gatunków. Czuję jednak, że muzyka komercyjna, mainstreamowa nie jest tak bardzo zaangażowana politycznie jak wtedy, kiedy znani, oklaskiwani i ukochani przez masy artyści wykorzystywali swoją popularność, by mówić o rzeczach istotnych. Ale nie jest też tak, że wszyscy milczą, co jakiś czas słychać głos kogoś znanego i jest to głos donośny, skłaniający do myślenia, do rozmowy. Ważne jest, żeby podtrzymać ten wielokulturowy dialog, inaczej zapadnie cisza.
Mówisz o wielokulturowym dialogu, ale czy nie napotykasz czasem trudności w porozumieniu się z ludźmi pochodzącymi z odmiennych kultur?
– To nie do końca jest tak, że objeżdżam świat z konkretnym przesłaniem. Nie jestem politykiem ani rzecznikiem niczyjej sprawy, jestem przede wszystkim muzykiem. Mój cel jest jasny, mam grać muzykę. Cieszę się, że podróżując, spotykam i poznaję nowych ludzi. Rozmawiam z nimi za pomocą muzyki. To prawdziwe błogosławieństwo.
Gdy przyglądam się tytułom twoich płyt, widać w nich z jednej strony chęć podróży, poznawania, a z drugiej potrzebę zakorzenienia, zbudowania własnego domu, gniazda.
– Tak, w skrócie tak jest. Całe życie przemierzałam świat, najpierw jako córka podróżującego muzyka, potem jako dorosła już artystka. Wychowałam się na trzech kontynentach. Zawsze więc, gdziekolwiek jestem, czuję się trochę u siebie i trochę obco jednocześnie.
Od dawna zastanawiałam się, czym jest dom, gdzie są moje korzenie. Odnalazłam je kilka lat temu, zakładając rodzinę, moim domem stał się Londyn. Choć dziś, z klimatem politycznym, który tu zapanował, to miasto wydaje mi się często dość obce.
Skoro mówimy już o domu, rodzinie – swoje płyty nagrywałaś, będąc w ciąży.
– To było uczucie zupełnie niezwykłe, czułam, że jestem podwójnie twórcza. Moje ciało było twórcze, a jednocześnie twórcze były moje serce i rozum. Była między nimi jakaś łączność, która sprawiała mi radość i dodawała sił. Dziecko zawsze reagowało na moją muzykę.
Czy dziś, słuchając muzyki, jesteś w stanie przywołać tamte emocje?
– Jedynie do pewnego stopnia. Po wydaniu płyty wkrada się między mnie a nią jakiś dystans. A po miesiącach, czasem latach grania tych samych kompozycji na żywo muzyka się zmienia. Emocje też ulegają przeobrażeniu.
Czy trudno jest być spadkobierczynią niezwykłego dziedzictwa Raviego Shankara i jednocześnie nie zatracić własnych pomysłów?
– Tu nie ma sprzeczności. W pełni samodzielnie, nieco intuicyjnie podejmuję artystyczne decyzje. A to, że pozostaję w zgodzie sama ze sobą, jest chyba największym hołdem, jaki mogę złożyć tacie. Oczywiście czasem moja muzyka przypomina to, co robił mój ojciec, ale to przecież wynika z tego, że był moim nauczycielem. Nie mogę się na siłę od tego odcinać.
Wiem, że odpowiadałaś na to pytanie setki razy, ale powiedz, proszę, co takiego magicznego jest w sitarze?
– Wciąż czuję się, jakbym była w długiej podróży. Jeszcze wiele nauki przede mną. Tak jest chyba z każdym instrumentem, nie sposób do końca go poznać. Kiedy tworzysz, za każdym razem odkrywasz coś nowego. Mam nadzieję, że uda mi się zachować to poczucie, wrażenie, że cały czas jest jeszcze przede mną coś do odkrycia.
Jesteś związana z wytwórnią Deutsche Grammophon, która jeszcze do niedawna kojarzona była z muzyką klasyczną, a dziś śmiało otwiera się na inne brzmienia.
– To doskonale, że takie wytwórnie patrzą nie tylko wstecz. Ja pochodzę z klasycznej tradycji, ale rzecz jasna innej od tej europejskiej. Moja tradycja jest wciąż żywa, przez to, że jest oralna. Podlega przeobrażeniom, nie jest zamknięta i dopisana. I chyba właśnie takie podejście towarzyszy wytwórni Deutsche Grammophon, która nie chce zamykać klasyki w przeszłości, tylko jest otwarta na to, co dzieje się tu i teraz, ale też na przyszłość. To świetny sposób, by dotrzeć do słuchaczy.
No właśnie, mówiąc o słuchaczach. Twoja muzyka zawsze była otwarta na kontakt z publicznością, była, jak sama mówiłaś, formą dialogu. Czy trudno nagrywa się ją w studiu w sterylnych warunkach?
Jest coś kuszącego w poczuciu bezpieczeństwa, które daje studio, w tym że możesz sobie pozwolić na eksperymenty. Ale muzyka rozkwita, ożywa dopiero wtedy, kiedy grasz ją na żywo.
Za każdym razem, kiedy wchodzę do studia, staram się złapać, uchwycić tego ducha koncertu. I choć z każdym albumem coraz lepiej mi się to udaje, to nic nie zastąpi występu na żywo.