Off Festival 2016. The Kills niestety nie zagrają. Alison Mosshart ma kłopoty ze zdrowiem
OFF Festival 2016. Jeden z najciekawszych duetów na współczesnej scenie rockowej - iskrzący od emocji, pełen napięć, buty, seksu. The Kills mieli wystąpić w sobotę, 6 sierpnia.
Organizatorzy OFF Festivalu 2016 podali w czwartek, że The Killsa niestety nie wystąpią. Nie wiadomo jeszcze, kto ich zastąpi.
Kto zagra na OFF Festivalu 2016 - czytaj tu.
10 koncertów na OFF Festivalu 2016, które polecamy.
Alison Mosshart i Jamie Hince są uosobieniem rock'n'rolla. On pochodzi z Anglii, ona ze Stanów. Poznali się na początku nowego tysiąclecia w Londynie. W 2003 roku ukazał się debiutancki album The Kills „Keep on Your Mean Side”, seksowny, bluesowy, punkowy. W tym roku The Kills wydali swój piąty album „Ash and Ice”.
Są parą na scenie, parą w muzyce, ale mają swoje życie (życia) prywatne, wybiegające poza The Kills. Hince przez kilka lat był mężem ikony współczesnej mody, Kate Moss. Mosshart współtworzyła z Jackiem White'em świetny zespół The Dead Weather, zajmuje się też fotografią, flirtuje ze światem mody. Choć wzbudzają wiele emocji osobno, to dopiero kiedy są razem, stają się praktycznie niezniszczalni.
Rozmowa z Jamiem Hince'em.
Łukasz Kamiński: Jesteś wielkim miłośnikiem fotografii. Co takiego mają w sobie zdjęcia, czego nie odnajdujesz w muzyce?
Jamie Hince: Fotografia stała się dla mnie czymś tak naturalnym, jak i koniecznym, kiedy zacząłem jeździć w trasy koncertowe. To właściwie jedyna możliwość zatrzymania miejsc, chwil, które odwiedzam, przeżywam. Zawsze woziłem ze sobą walizki notesów, notatników, długopisów. Z czasem przekonałem się, że o wiele łatwiej jest wozić ze sobą aparat. To bardziej skuteczna metoda zapisu, złapania rzeczywistości. I co więcej, ta metoda ma w sobie pierwiastek sztuki. Nie mam jednak jakichś szczególnych ambicji związanych z fotografią, zdarza się, że robię zdjęcia tak po prostu, bez z góry założonego celu, planu czy nawet pomysłu. Robię to dla siebie, nie dla publiczności.
A czy zdjęcia, czy film, literatura wzruszają cię w ten sam sposób co muzyka, czy odnajdujesz w obu sztukach podobne emocje?
- Wzruszają mnie równie często, co nie znaczy, że w podobny sposób.
Moją naczelną pasją jest muzyka, żadna inna forma sztuki nie wywołuje u mnie takich emocji, jak nic innego sprawia, że czuję się zły, szczęśliwy, smutny.
Wiem, że mówiłeś o tym już wielokrotnie, ale chciałbym na chwilę wrócić do wypadku, który omal nie zakończył twojej kariery. Gdy nie mogłeś grać, nie byłeś pewny, czy kiedykolwiek będziesz mógł, zacząłeś jak szalony skupować sprzęt muzyczny. Zaklinałeś w ten sposób rzeczywistość?
- Nie, nie. Robiłem to z bardziej przyziemnych pobudek. Kiedy zdałem sobie sprawę, że być może już nigdy nie będę mógł grać na gitarze, zacząłem przystosowywać się do nowej rzeczywistości, do The Kills, z których nie chciałem za nic w świecie zrezygnować. Postanowiłem więc zostać producentem, kimś, kto będzie ogarniał wszystko w studiu nagraniowym. Zacząłem więc kompletować potrzebny do tego sprzęt.
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, niedawno wydaliście nowy album. Na ile jego klimat, brzmienie wynika z granych przez was koncertów? Pytam, bo miałem okazję widzieć was dwukrotnie w tym roku i takie kompozycje jak „Doing It To Death” czy „Heart of a Dog” doskonale brzmią na żywo.
- Wszystko jakoś się kumuluje w podświadomości, zostaje podskórnie.
Komponując, nagrywając, nigdy nie kieruję się tym, co mogliby chcieć usłyszeć inni.
Ale jest taka chwila podczas pracy nad piosenkami, że wyobrażam sobie, jak zareagują ludzie. To miłe, ale bez znaczenia. Jeśli już o kimś myślę podczas pracy, to o Alisson.
Komponowanie to naturalny proces czy wymagający buddyjskiego niemal skupienia, samodyscypliny? W jednym z wywiadów powiedziałeś, że musisz się zmuszać, również fizycznie, do tworzenia muzyki.
- Zdarza się, że prawie potykam się o jakiś pomysł, że natrafiam na niego całkowicie przypadkowo, niechcący. Ale w większości przypadków komponowanie faktycznie wymaga ode mnie wysiłku. Nie ma w tym nic naturalnego, łatwego, zrelaksowanego, na pewno nic buddyjskiego. To praca, która nie płynie swobodnie.
By coś stworzyć, muszę samego siebie pokonać, wznieść ponad możliwości. Przypomina to niekiedy tortury, fizyczne i psychiczne. Kiedy nagrywaliśmy „Ash and Ice”, miałem swój rytm, harmonogram. Kończyłem zwykle pracę około ósmej rano.
Ameryka znalazła się w dość dziwnym, mrocznym momencie swojej historii. Jak ty się odnajdujesz w obecnej rzeczywistości? Czy, jak wielu twoich kolegów po fachu, czujesz, że jako artysta powinieneś zająć stanowisko, opowiedzieć się po którejś ze stron? Czy może muzyka powinna zostać tym najpiękniejszym z azylów?
- Rzeczywistość osiągnęła taki wymiar, że ludzie nie tyle chcą usłyszeć, co ty masz do powiedzenia, co szukają w tobie potwierdzenia swoich poglądów. Stąd wysyp tych krótkich, słodkich oświadczeń i deklaracji.
Jeśli napiszesz coś na Twitterze, co nie do końca pasuje innym, uruchamia to całą lawinę wyzwisk, oszczerstw. Trudno w takiej sytuacji o jakąkolwiek dyskusję. Jako muzyk nie czuję więc potrzeby komentowania polityki.
Staram się, by polityka nie wpływała na muzykę. Staram się otaczać sztuką, miłością, śmiechem, alkoholem. To jest moja broń, antidotum na całe to zakłamanie.
Twój związek, przyjaźń, współpraca z Alisson zostały już opisane na wiele różnych sposobów. To, że łączy was niezwykła chemia, to oczywiste, słychać to w muzyce, widać na koncertach. Czy spotkałeś się kiedyś już z podobnym zjawiskiem, czy widziałeś u innych artystów podobną relację?
- Nie, nie bardzo. Między nami dzieje się coś wyjątkowego. Ten prąd, który nas łączy, nie jest tak powszechny, nie widuję go u innych.
A jak wprawiacie się w nastrój koncertowy tuż przed wyjściem na scenę?
- Napędza nas zdenerwowanie, a nad nerwami trudno jest zapanować, zgasić je. Ale one zamieniają się w energię, siłę napędzające nasze występy.