Casablanka. Restauracja na osiedlu Biały Kamień - czy naprawdę tylko przystawki nie budzą zastrzeżeń
Na poniedziałkowe śniadanie wybrałem się do malowniczo wyglądającej Casablanki na osiedlu Biały Kamień. Jeszcze kilkanaście lat temu rozpościerały się tu, niemal w centrum miasta, kartofliska i kapuściska, a dziś - podają jajka po benedyktyńsku i florentyńsku (każde po 17 zł)
Niestety, zamiast wzniosłej celebracji lajfstajlu klasy średniej - wykręciło mi mordę. Jajka w koszulce gotuje się w zakwaszonej wodzie, co do tego pełna zgoda, ale stanowczo nie - w occie. Czy na tym polega gastronomiczny poniedziałek? Odrobinę wytchnienia przyniosła sałatka owocowa (15 zł), przygotowana w formie precyzyjnego julienne. No dobrze, to było rzeczywiście smaczne i finezyjne. Ale czy godzi się takim bzdetem witać dzień? Ciężki dzień, nadchodzący po jeszcze cięższym łykendzie?

Wygłodniały doczekałem południowego hejnału z wieży kościoła Mariackiego i wziąłem się za przegląd karty obiadowej. Najpierw na stół wjechały malutkie przystawki w stylu Maghrebu, które nieco wypogodziły prognozy na nowy tydzień. Humus zaczerwieniony suszonymi pomidorami (7 zł). Usmażone na chrupko malutkie kalmary z sosem aioli i sepią (13 zł). Karmelizowane nieduże kawałki boczku w pikantnym sosie (7 zł). Delikatne skrzydełka kurze na ostro (7 zł). Pierożki z ciasta filo wypełnione soczystym farszem ze szpinaku i fety (7 zł). Małe kulki falafelu z tzatziki (7 zł). Pełne smaku wołowe kofty (13 zł). To się jadło samo, to budziło dobre uczucia i sprawiało, że świat nabrał barw. Nawet tu, w małym Mordorze, pośród umundurowanych funkcjonariuszy korporacji, nerwowo połykających dym podczas dwuminutowych przerw na papierosa. Kolorowa iluminacja była jednak tylko pozorem. Druga część obiadu brutalnie przywróciła nas na łono poniedziałkowej rzeczywistości.

Ja wiem, że tylko wyjątkowa swołocz, jak ja, może wpaść do restauracji bez ostrzeżenia w poniedziałek koło południa, a potem wziąć się za pisanie recenzji. Ale chyba nie spodziewacie się po mnie niczego lepszego
Jak to jest, że z sześciu dań głównych tylko jedno jest jadalne? I to też z zastrzeżeniami! Burger z buraka i fety (20 zł) rzeczywiście zachwycał soczystością, zwartą konsystencją, pełnym smakiem, przypieczoną skórką, ale już otulająca go bułka to była zdezelowana piłka tenisowa, sfajczona dla beki pod salamandrą. No dobra, takie tałatajstwo łatwo odrzucić na bok talerza.

Ale co zrobić z tajinem (35 zł), w którym wszystko jest nie tak? Po pierwsze koło prawdziwego tajine potrawa z warszawskiej Casablanki nigdy nawet nie stała. Ale pal to sześć, nie musimy się terroryzować drobnomieszczańską kategorią autentyczności. Gorzej, że wszystko, co znalazłem na talerzu pod dumną nazwą tajine, było niejadalne. Duży kawał rzekomej łopatki jagnięcej nie doświadczył żadnej przyprawy, a jechał starym capem, aż miło. Towarzysząca mu cukinia duszona z pomidorami była bezprzykładnie kwaśna, a ryż, posypany dla szpanu płatkami migdałów, smaku nie wykazywał żadnego. Do postawienia na wydawce nie nadawała się też papierowa pierś z kurczaka (35 zł) ani kuriozalna musaka (39 zł) złożona z połówki pieczonego ziemniaka i kawałka bakłażana, między które wsadzono homeopatyczną ilość mięsa. Z kolei filet z dorsza w zatarze (35 zł) nosił na sobie aromatyczne fuzle z poprzedniego tygodnia, gdyż zapomniano wyczyścić z nich patelnię.

CASABLANCA, Warszawa, ul. Żaryna 2b
- otwarte: pon.-śr. w godz. 8-1, czw.-pt. 8-3, sob. 10-3, niedz. 10-23
- można płacić kartą
- dostępne dla osób na wózkach.
Przykładowe ceny:
- humus - 7 zł
- jajka po benedyktyńsku - 17 zł
- kalmary z sosem aioli i sepią - 13 zł
- kofty - 13 zł
- tajine - 35 zł
- musaka - 39 zł