Red Hot Chili Peppers na Open'er Festival 2016. Flea szalał i intonował: Polska, biało-czerwoni
Dziwny to był koncert, nawet jak na Open'er Festival. Przestrzeń przed główną sceną festiwalu była szczelnie wypełniona, ale tysiące widzów i tak, co chwilę zerkały w komórki, sprawdzając wynik meczu. Grali Red Hot Chili Peppers.

W tej kwestii negocjacji być nie mogło. Red Hot Chili Peppers miał być największą gwiazdą Open'er Festival, więc nie było mowy, by z powodu występu polskiej drużyny w ćwierćfinale Euro 2016 ktoś przesunął ich występ. Organizator festiwalu stanął jednak na wysokości zadania i dla tych, którzy nie mogą żyć bez piłki przygotował strefę kibica. Od rana wszyscy zastanawialiśmy się, co wygra: mecz czy koncert. Ale o 22. nie było wątpliwości, po co tysiące ludzi przyjechało na Babie Doły.
To był ich trzeci koncert w Polsce, ale jak na tak popularny i grający od ponad trzech dekad zespół, to przecież niewiele. Florence Welsh, druga megagwiazda Open'era, wystąpiła w Polsce już cztery razy, a przecież jej kariera sceniczna jest nieporównanie krótsza.
Nic dziwnego, że oczekiwania wobec „Papryczek” były ogromne.
Red Hot Chili Peppers zaczęli od mocnego uderzenia, czyli „Can't stop” z wydanej przed 16 laty płyty „By The Way”. Wkrótce potem tłum zawył z radości, bo Flea zaintonował „Polska, biało-czerwoni. Polska, biało-czerwoni”. Zresztą to, co Flea wyczyniał podczas tego koncertu ze swoją gitarą basową nadaje się na osobny artykuł. Zwykle uwaga widzów skupiona jest na wokalistach lub gitarzystach. Dziś wieczorem frontmentem był Flea. Przy jego wyczynach, Antoni Kiedis wydawał się nieobecny, choć przecież co chwilę biegał po scenie. Nie sposób policzyć wszystkich solówek basisty, który potwierdził, że jest jednym z najlepszych muzyków na świecie na tym instrumencie.
„Panowie Kiedis i Flea przekroczyli już granicę 50 lat, a na scenie zachowują się jak stado rozbrykanych przedszkolaków, które wymknęło się spod kontroli” - pisał Łukasz Kamiński na łamach Cojestgrane24 zapowiadając dzisiejszy koncert. A przecież to ledwie połowa zespołu. Z gitarą szalał też gitarzysta Josh Klinghoffer, a Chad Smith walił w bębny z siłą i dynamiką młota pneumatycznego. Mój przyjaciel, który też oglądał koncert Red Hot Chili Peppers zwierzył się: - Gdyby ktoś powiedział mi „możesz grać, jak wybrany przez ciebie perkusista”, to chyba wybrałbym Chada.

Ale wkrótce, a minęły już trzy kwadranse grania, ten sam przyjaciel zapytał: - Czy oni zagrają dziś coś naprawdę znanego?
Jeśli ktoś oczekiwał, że 1,5 godziny przewidziane Red Hot Chili Peppers wypełnią same największe, to musiał być zawiedziony. Było dużo świetnych kawałków z różnych płyt (m.in. „Otherside” „Nobody Weird Like Me”). Ale czy ktoś, szczególnie z młodszych widzów, rozpoznał „Magic Johnson” z płyty „Mother's Milk” - piosenkę hołd dla legendy koszykówki? Tym bardziej, że zagrali ją bez wokalu i w skróconej wersji. Zapewne jedynie najwierniejsi fani.
Kilkudziesięciotysięczny tłum został jednak porwany przez Red Hot Chili Peppers na dobre w 60 minucie koncertu, gdy zabrzmiały pierwsze takty megahitu „Californication”. Wtedy zaczęli śpiewać już wszyscy. Potem było jeszcze „Around The World” z hipnotycznym basowym intro, którego puls dodatkowo wzmocnił rozmazany drgający obraz na telebimach oraz „By The Way”, po którym muzycy zeszli ze sceny i kazali na siebie długo czekać.
I wtedy okazało się, że w meczu na Euro 2016 będą karne. Teren położony dalej od sceny nagle opustoszał, bo część widzów nie czekała już na bis. A szkoda, bo na koniec posłuchaliśmy funkowego „Give It Away”, które Anthony Kiedis odśpiewał już bez koszulki.

A Polacy przegrali karne.