Opener Festival 2016.15 superkoncertów z 15 lat festiwalu
W tym roku odbędzie się już 15. Open'er. Muzycy i dziennikarze wybierają z nami koncerty, które zrobiły na nich największe wrażenie w ciągu dotychczasowych edycji festiwalu.
RADEK ŁUKASIEWICZ, PUSTKI
Najlepsze wspomnienia mam z wczesnych Open'erów. To był czas, kiedy niektórzy artyści występowali w Polsce po raz pierwszy, a ich przyjazd był wielkim wydarzeniem. Bardzo czekałem na koncert White Stripes i w 2005 r. się doczekałem. Jack White powiedział: „To jest mój kraj”. Zrobił to jak świetny showman, który wie, jak posługiwać się takimi patentami. Nie mam mu tego za złe, tym bardziej że przecież ma podstawy, by twierdzić, że pochodzi z Polski. Sam koncert też mi się podobał, to był dobry okres dla White Stripes.
Na tej samej edycji Open'era w 2005 r. wystąpiła Lauryn Hill. Zagrała na dość chłodno, to nie był szał, do polskiej publiczności odnosiła się w sposób dość zdystansowany. W sensie muzycznym jednak to był bardzo dobry koncert, czułem, że obcuję z artystką ogromnego formatu.
Doskonale pamiętam Sigur Rós. Wystąpili w 2006 r. już w Babich Dołach. Zdziwiło mnie, że taki koncert udał się na dużej scenie, to był ryzykowny wybór. Podobnie jak wiele osób w pewnym momencie spocząłem na trawie i siedząc po turecku spokojnie słuchałem ich występu.
TOMASZ SZPADERSKI, KAMP!

Najlepszy koncert, jaki widziałem na Open'erze, to występ Nicka Cave'a w 2013 r. To było kilka miesięcy po wydaniu niezwykle ważnej dla mnie płyty, czyli „Push the Sky Away”. To był koncert bez fajerwerków, bez krzykliwej sceny. Sama charyzma i świetni towarzyszący Cave'owi muzycy. Zaimponował mi pod wieloma względami, łącznie z tym, jak się starzeje.
MICHAŁ NOGAŚ, TRÓJKA
Najlepszy był występ Pulp w 2011 r. To było spełnienie jednego z moich marzeń. Pamiętam strugi deszczu, kompletne przemoczenie. Choć pogoda nie dopisała, to wszyscy zgromadzeni pod sceną doskonale wiedzieli, po co tam przyszli i skakali razem z Jarvisem Cockerem, który w butach na obcasach wspinał się po głośnikach.
Wielkie wrażenie w 2013 r. zrobił na mnie Blur. Zawsze byłem z tej grupy, która za Blur dałaby się pociąć, a nie cierpieli Oasis. Na tym koncercie nie skakałem, słuchałem tylko w stanie uniesienia.

Niezwykły był też występ Sigur Rós w 2006 r., ale to z powodu magii, jaka się wytworzyła wśród publiczności. Ludzie porozkładali się na kocykach, zespół sobie plumkał, a muzyka coraz bardziej wbijała się w głowy. Kiedy w trakcie „Popplagio” zaczęło rosnąć napięcie, ludzie zaczęli się podrywać, łapać za głowę, nagromadzenie emocji było porywające.
Najlepszy koncert w namiocie: The Ting Tings w 2009 r. To był krótki występ, grali tylko jedną płytę, ale cały koncert był niezwykle energetyczny, publiczność śpiewała razem z zespołem. To była prawdziwa rockowa dyskoteka.
PAWEŁ SOŁTYS, PABLOPAVO I LUDZIKI, PABLOPAVO I PRACZAS, VAVAMUFFIN

Już od lat 90. chciałem zobaczyć koncert Massive Attack. Udało mi się w końcu w 2010 r. na Open'erze. Na scenie towarzyszył im jeden z moich ulubionych wokalistów Horace Andy, który był w świetnej formie.

Trzy lata później udało mi się zobaczyć kolejnego artystę, którego koncert zawsze chciałem usłyszeć, czyli Blur. Open'er jest w ogóle świetną okazją, żeby posłuchać artystów, którzy przyjeżdżają do Polski raz albo bardzo rzadko. A Blur i Damon Albarn mają dla mnie ogromne znaczenie. Nie pamiętam nawet, czy obiektywnie ten koncert był świetny, czy nie, tak bardzo byłem przejęty.
Trzeci najważniejszy koncert to ten, na który nie udało mi się dojechać. W 2011 r. mieliśmy grać dzień po Prinsie, ale specjalnie, żeby go zobaczyć, wyjechaliśmy dzień wcześniej. Mieliśmy stłuczkę, nie zdążyliśmy, już nigdy go nie zobaczę.
MICHAŁ MURAWSKI, FOTOGRAF ISHOOTMUSIC.EU
W 2006 r. w namiocie wystąpił Coldcut. Zagrali bardzo późną porą, tak że niektórzy z tyłu podsypiali już na trawie. To był niezwykły występ, muzyce towarzyszyły wspaniałe wizualizacje.
W 2011 r. spełniło się 2/3 moich młodzieńczych marzeń zobaczenia artystów na „P”. Pink Floyd już nigdy nie zobaczę, ale zagrali wtedy Prince i Primus. Prince zagrał wiele swoich przebojów, to był pełny show. No i Primus, grający piosenkę „My Name is Mud”, która biorąc pod uwagę padający deszcz i błoto, nabrała całkiem rzeczywistego znaczenia. Okupiłem ten wieczór mocną anginą.
Z zeszłorocznej edycji pamiętam koncert St. Vincent, która ma niesamowitą charyzmę, nie można oderwać od niej wzroku, świetnie gra. Na St. Vincent i Coldcut robiłem zdjęcia, na Primusie i Prinsie byłem wyłącznie jako fan. I to są zupełnie dwa różne doświadczenia. Żałuję, że nie mam własnych zdjęć z tamtych koncertów. Z drugiej strony Prince w ogóle nie zgodził się na fotografowanie, a mój kolega Marcin Bąkiewicz zrobił mi zdjęcie z Primusami, więc mam piękną pamiątkę!
KUBA KARAŚ, THE DUMPLINGS

Najlepszy koncert to Alabama Shakes w 2015 r. Czekałem na ich występ po tym, jak zobaczyłem nagranie piosenki „Don't Wanna Fight”. Koncert dokładnie pokazał, jakimi są ludźmi, jakie mają osobowości, że są otwarci na innych, bardzo kontaktowi. No i również to, że są niezwykle utalentowani, że wokalistka Brittany Howard ma potężny głos. Nie mogłem uwierzyć, że można śpiewać w taki sposób! Atmosfera oddawała też, skąd pochodzą, przybliżyli nam wtedy południe USA. Drugi niezwykły koncert to St. Vincent, która również wystąpiła w zeszłym roku. To był świetnie przemyślany i wyreżyserowany spektakl połączony z jej niezwykłą grą na gitarze.
LIOR PHILLIPS, REDAKTORKA PORTALU CONSEQUENCE OF SOUND
Moje serce należy do St. Vincent, za to, że śpiewa piosenki tak bardzo wpisane we współczesną kulturę. Ubrana w czarną skórę zaczarowała publiczność ekscentrycznym tańcem i doskonałym śpiewem. W pewnym momencie koncertu padła na scenę, wyginając się ciałem w stronę sufitu - zupełnie jak pająk, który wpadł w kadź z trucizną - uświadamiając nam wszystkim, jak bardzo żywiołowo powinny wyglądać koncerty.
ŁUKASZ KAMIŃSKI, CO JEST GRANE 24
Z gracją królowej brytyjskiej i zadziornością piłkarskiego chuligana wokalista Madness, Suggs trafnie krzyknął w pewnym momencie: „It's fuckin lovely!”. Miał rację, było przeuroczo, mimo że lał deszcz. Był 2009 rok, legenda muzyki ska, jeden z trzech filarów sceny 2 Tone, powróciła po prawie ćwierćwieczu do Polski, by zagrać swoje największe przeboje, od „My Girl” i „Our House” po „It Must Be Love” i „House of Fun”. Trochę mnie poniosło. Przy „One Step Beyond” o mały włos nie straciłem okularów. Szał zresztą ogarnął większość zgromadzonych pod sceną. I tylko Mike Patton schowany pod kapturem spokojnie się przyglądał występowi z lekkiego dystansu, by za chwilę udać się na swój koncert z Faith No More.

W tym samym roku na Open'erze wystąpili też Crystal Castles. To było jedno z najbardziej apokaliptycznych wydarzeń w historii festiwalu. Duet postawił na bombastyczny hałas i minimalistyczną scenografię. Szczelnie przez fanów wypakowany namiot w szalonym, stroboskopowym tempie wypełniała na przemian smolista ciemność i rażąca oczy jasność świateł oraz będąca na skraju kakofonii muzyka, drapieżna, nieokiełznana, budząca niepokój.