Jung und Lecker przy Krakowskim Przedmieściu już nie zachwyca Macieja Nowaka
Restauracja Jung und Lecker z Emilii Plater, która kilka lat temu uhonorowana została przez „Gazetę Co Jest Grane” tytułem Knajpy Roku przeniesiona została do piwnicy, z którą wiążą mnie cudowne wspomnienia.
Za lat szczenięcych wpadł mi w ręce album z rysunkami satyrycznymi Zbigniewa Lengrena (tego od Pana Filutka). Na jednym z obrazków widać było jegomościa, który idąc zadbaną ulicą, krzywi się i prycha złością, zaś promienieje podczas przechadzki po jakimś zakichanym i zaśmieconym zaułku. Podpis głosił: Malkontent. Wtedy było to dla mnie słowo abstrakcyjne, dzisiaj po prawie pół wieku już wiem, że to właśnie ja.

Krakowskie Przedmieście kwitnie, błyszczy, przyciąga turystów z drugiego obszaru płatniczego, a ja docenić tego nie umiem! O, jak dobrze, że przynajmniej w okolicach Poczty Saskiej z ulicznej studzienki kanalizacyjnej wydobywa się troszkę fetoru! Od razu lepiej! Na usprawiedliwienie mam, że obracam się w kręgu lewackich marud, które na wieść, że wybieram się do nowej restauracji na Krakowskim Przedmieściu, zgodnie odmówiły mi towarzystwa. Z ociąganiem pojawił się jedynie A. i od razu z pretensją: - Nie masz nic lepszego do roboty tylko odwiedzać ten burżujski lunapark?

No właśnie, nie mam. Oto bowiem właśnie tutaj z Emilii Plater przeniesiony został szyld Jung und Lecker, restauracji, która kilka lat temu uhonorowana została przez „Gazetę Co Jest Grane” tytułem Knajpy Roku. Odrodziła się w piwnicy, z którą wiążą mnie cudowne wspomnienia. Tutaj przed dziesięcioma laty znajdowała się restauracja Siedem Grzechów, która była przez dłuższy czas moją przystanią i schroniskiem.

W miejscu naznaczonym dobrymi skojarzeniami oczekuje się przedsię- wzięcia wyjątkowego. Co do dań, pitraszonych przez szefa kuchni Marcina Śnieżka, nie mam większych zastrzeżeń. Ale na pysk też z zachwytu nie padam. Pyszny był chłodnik z arbuza z miętą (14 zł), choć zapowiadanej w karcie galaretki z rieslinga nie umiałem się doszukać. Smażone boczniaki we francuskim ptysiu (25 zł) tyleż pociągały grzybnym smakiem, co odstręczały nadmiarem soli. No, ale zakochać się każdy może, nawet zawodowy kucharz. Grillowane łosoś (45 zł) i comber jagnięcy (45 zł) należą do takich banałów, że nie ma co się nimi chwalić. Zjeść się dały, ale nie zachwycały. Dużo ciekawiej wypadły gnocchi na maśle z aromatycznym wędzonym halibutem (28 zł), gorzej - bo bez smaku - spaghetti alio e aglio z paskami zielonych szparagów (26 zł). Grillowane truskawki na deser były nijakie (16 zł), zaś tiramisu ratowało się dodatkiem świeżych czereśni (16 zł).

I tutaj opowieść o legendarnej niegdyś kuchni Jung und Lecker znienacka musi się skończyć. Bo zmieniana co tydzień karta jest superkrótka i przeszliśmy już przez nią w całości. Przy czym kompletnie nie pojęliśmy sensu tego zestawu. Być może chodzi o to, że każde danie jest parowane z winami niemieckimi stanowiącymi specjalność Jung und Lecker. Ale nikt nam takiej podróży przez germańskie małmazje nie zaproponował, nikt nie próbował stworzyć jakiejkolwiek spójnej opowieści. Zastępuje ją wyeksponowana w karcie win informacja, że Jung und Lecker szczyci się laurem Knajpy Roku przyznawanym przy udziale podpisanego wyżej grubasa. Z lojalności wobec czytelników muszę komunikat sprostować.
Jung und Lecker, którą nagradzaliśmy jako najlepszą restaurację Warszawy w roku 2013, niewiele ma, niestety, wspólnego z działającą obecnie na Krakowskim Przedmieściu.