Editors na Orange Warsaw Festival 2016. Weszło nam w drogę życie
Kiedy w ubiegłym roku zespół ruszył w trasę promującą album „In dream”, miał grać koncerty w Warszawie i Poznaniu. Plany pokrzyżowała choroba Toma Smitha, wokalisty. Teraz wracają na Orange Warsaw Festival, wystąpią 4 czerwca

Chociaż znają się od czasów liceum, a pierwszą kapelę założyli w 2002 roku, to przełomowy okazał się dla nich rok 2005. Wtedy, już jako Editors, najpierw w styczniu wydali debiutancki singiel, a w lipcu pierwszy longplay: „The Back Room”. Mroczne gitarowe kawałki i „klaustrofobiczna, duszna melancholia” sprawiły, że chętnie porównywano ich do Joy Division. Oni sami chętnie przyznawali się do inspiracji R.E.M., The Strokes czy Echo & the Bunnymen.
Z biegiem czasu ich muzyka stawała się coraz bardziej elektroniczna, ale nigdy nie odeszli daleko od postpunku. Znacznie bardziej niż brzmienie zmienił się natomiast skład zespołu. Zaczynali w czwórkę, ale po odejściu w 2012 roku gitarzysty Chrisa Urbanowicza do zespołu dołączyło dwóch nowych muzyków - gitarzysta Justin Lockey i grający głównie na klawiszach Elliott Williams. W tym składzie w 2015 roku nagrali „In Dream”.
Rozmowa z Tomem Smithem, wokalistą Editors
Joanna Wróżyńska: Mieliście zagrać dwa koncerty w Polsce w grudniu, ale przeszkodziła wam wtedy choroba. Czujesz się już lepiej?
Tom Smith: Tak, już wszystko dobrze. Nigdy nie jest fajnie odwoływać koncerty i do tej pory tego nie robiliśmy. Tym razem musieliśmy także zrezygnować z trasy po Ameryce. Niestety, takie rzeczy się czasem zdarzają. Na szczęście dochodzę już do siebie i oczywiście nie mogę się doczekać lata.
Klubowe koncerty zamieniliście na scenę festiwalową.
- No tak, to coś zupełnie innego. Festiwale, kiedy wszystko idzie po naszej myśli, są super, ale pod koniec lata mam już ich zazwyczaj dosyć. W tym roku jest trochę inaczej, bo w poprzednie wakacje nigdzie nie graliśmy, więc teraz jestem jeszcze bardziej podekscytowany. Mam nadzieję, że będzie dobra zabawa.
W rozmowie z „The Independent” chwaliłeś ostatnio Lanę Del Rey. Wspomniałeś, że podobają ci się jej „narkotycznie pokręcone motywy z Bonda”. W Warszawie zagracie na jednym festiwalu. Może wyjdzie z tego jakaś kolaboracja?
- O, nie wiedziałem. Nie znamy się, więc nie planowaliśmy też niczego wspólnie. Podoba mi się to, co robi. Mam słabość do dziewczyn śpiewających smutne piosenki (śmiech). Skoro będę już w Warszawie, to na pewno przyjdę ją zobaczyć, bo uważam, że jest świetna.
Macie już jakieś pomysły na letnie koncerty? Pojawią się covery?
- Prawdę mówiąc, nie graliśmy razem od grudnia, od nocy przed warszawskim koncertem. Mamy więc przed sobą trochę prób i musimy się dopiero zastanowić nad setlistą. Nie myśleliśmy o coverach, ale faktycznie sprawdzają się na festiwalach. Fajnie jest wtedy zagrać kawałek kogoś innego i obserwować, jak publiczność nagle orientuje się, że „OK, znamy to”, więc ich nie wykluczam.
Moim ulubionym z tych, które zrobiliśmy, był „Road to Nowhere” Talking Heads. Zagraliśmy go pod koniec trasy „Back Room”. Graliśmy wtedy przed sporą publicznością, a mieliśmy tylko jedną płytę, materiał na 45 minut. Sytuacja bez wyjścia. Teraz oczywiście mamy więcej materiału, ale zobaczymy, może zagramy jakiś cover.
Porozmawiajmy chwilę o waszej ostatniej płycie. Oficjalnie gracie w piątkę, ale co jakiś czas życie wchodzi wam w drogę...
- Właśnie! Życie. To płyta, której w drogę weszło życie. Justinowi urodziło się dziecko, ja się pochorowałem. Trzeba sobie z tym wszystkim radzić. Ale przepraszam, przerwałem.
Nie ma sprawy. Słyniecie z mrocznych, pokręconych kawałków, a fani dają wam w kość, bo uważają, że stajecie się zbyt popowi. Nowa płyta jest bardziej elektroniczna - czujecie się lepiej w tym gatunku?
- Wciąż jesteśmy rockową kapelą. Zawsze byliśmy i zawsze będziemy. Jednak czasami wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdybyśmy nigdy nie wydali albumu „The Weight of Your Love”. Nie zrozum mnie źle: lubię ten album i cieszę się, że powstał. Ale może gdyby „In Dream” ukazał się zaraz po „In This Light and on This Evening”, miałoby to dla ludzi więcej sensu, bo oba czerpią z muzyki elektronicznej? Jednak po odejściu Chrisa, gdy staliśmy się pięcioosobową kapelą, musieliśmy wrócić do podstaw i nagrać rockowy album. Chcieliśmy sobie udowodnić, że wciąż umiemy być zespołem.
Przy „In Dream” celowaliśmy bliżej naszych muzycznych upodobań, sporo tu elektronicznej perkusji, keybordu.
„In Dream” jest też waszą pierwszą płytą, na której pojawia się żeński wokal. Jak doszło do współpracy z Rachel Goswell ze Slowdive?
- Często rozmawialiśmy o tym, że powinna zaśpiewać ze mną jakaś wokalistka, ale nie mogliśmy znaleźć odpowiedniej osoby ani też nie mieliśmy nadającej się do tego piosenki. Pomysł wrócił przy nagrywaniu „In Dream”. Przesiadywaliśmy wtedy często z zespołem Slowdive, wiedzieliśmy, że Rachel jest naszą fanką, a nam podobał się jej głos, więc po prostu zapytaliśmy. Później przez dwa czy trzy dni spotykaliśmy się w studiu i próbowaliśmy wiele różnych piosenek. Napędzała nas praca z kimś, kogo szanujemy, kogo głos lubimy. Poza tym przyjemnie jest robić coś nowego. Uważaliśmy, że jej obecność w piosenkach nadała im strukturę i charakter. „The Law” jest moim ulubionym kawałkiem na płycie.
Album nagraliście w Szkocji. Jego oniryczny klimat to zasługa zasnutych mgłą szkockich widoków?
- Byliśmy w przepięknym miejscu i na pewno czuliśmy pewną więź z otaczającym nas krajobrazem. Dookoła nie było niczego innego, nie mieliśmy nic innego do roboty. Cała płyta powstała właśnie tam, tam ją „wyśniliśmy”. Ale oczywiście nie da się znaleźć jednoznacznych nawiązań.
Wracając do koncertów - sądząc po tym, ile razy występowaliście w Polsce, mam wrażenie, że dobrze rozumiecie się z polską publicznością.
- Kiedy po raz pierwszy graliśmy poza Wielką Brytanią, mimo że na nasze koncerty nie przychodziły wtedy tłumy, w niektórych miejscach od razu łapaliśmy więź z publicznością. Czuliśmy, że ludzie po prostu nas rozumieli. Tak było w Holandii, Belgii i właśnie w Polsce. Bardzo miło wspominam nasze pierwsze koncerty w Warszawie, w Stodole, chociaż nadal nie wiem, jak poprawnie wymawia się tę nazwę (śmiech). Dobrze pamiętam też festiwal w Krakowie, kiedy graliśmy przed Kanye Westem. Była wtedy świetna energia!
Z Polski są rodzice Chrisa, mój dziadek był Polakiem. Jest więc w zespole smuga polskiej krwi.
Jakie macie plany na przyszłość?
- Na razie chcemy przebrnąć przez letnie festiwale, bez wchodzącego nam w drogę życia (śmiech). A później pewnie znowu zaczniemy tworzyć muzykę. Napisałem już sporo nowego materiału, więc mamy nad czym pracować.
EDITORS
EDITORS
4.06, Orange Stage, godz. 19
4.06, Orange Stage, godz. 19