OFF Festival 2016. Zagrają Mudhoney. Rozmawiamy z wokalistą Markiem Armem
Mudhoney to jedna z największych gwiazd11. edycji OFF Festivalu. - Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że granie muzyki powinno nam sprawiać radość. To w końcu niezła alternatywa dla zwykłej pracy - mówi wokalista Mark Arm.
Niedziela to ostatni dzień OFF Festival 2016.
Zobacz kto zagrał pierwszego dnia.
Relacja z drugiego dnia OFF Festivalu.
Mudhoney wypracowali złoty przepis, magiczną recepturę grunge'u, składającą się z „siły heavy metalu, charakterności punk rocka i pierwotnej mocy rocka garażowego” (za Allmusic.com). Korzenie zespołu sięgają początku lat 80., kiedy to Mark Arm ze szkolnymi kumplami założył kapelę Mr. Epp - określoną przez lokalnego prezentera radiowego jako „najgorsza grupa na świecie”. Przez całą dekadę Arm zmieniał zespoły, współtworząc w 1985 r. prawdopodobnie pierwszą grunge'ową grupę w historii, czyli Green River (skład uzupełniali m.in. gitarzysta i basista Pearl Jam, czyli Stone Gossard i Jeff Ament). Debiutancki album Mudhoney ukazał się ponad 20 lat temu nakładem wytwórni Sub Pop, a trzy lata temu zespół świętował swoje ćwierćwiecze.
Rozmowa z Markiem Armem, wokalistą Mudhoney
Łukasz Kamiński: TV on the Radio wrzucili na Instagrama swoje zdjęcie z Berniem Sandersem. Kampania prezydencka w USA przybiera na sile, prędkości. Angażujecie się w nią?
Mark Arm: Jeszcze nie, jest za wcześnie. Lubię i Sandersa, i Clinton. Niektórzy demonizują Hillary, zapominając, że prawdziwe niebezpieczeństwo niosą ze sobą tacy ludzie jak Ted Cruz (wycofał się z wyścigu na początku maja), Donald Trump czy kandydaci z tamtej strony politycznej sceny. Niepokoi mnie trochę postawa tych, którzy zapowiadają, że jeśli Bernie nie zostanie oficjalnym kandydatem Demokratów, oni nie pójdą na wybory. To bardzo krótkowzroczne i głupie deklaracje.
Powiedziałeś „jeszcze nie”. Czyli kiedy?
- Nie udzielam się w eliminacjach, ale mój pogląd jest jasny i czytelny.
Masz też jasny pogląd w sprawie wina. Nagrałeś piosenkę „Fuck Chardonnay”, na zdjęciu trzymasz kieliszek wina, a sam stan Waszyngton od kilku lat ma bujną i smaczną scenę winną.
- Uwielbiam je. Na zdjęciu jeden z nas trzyma piwo, Guy (Madisson, basista zespołu) jest fanatykiem. Steve (Turner, gitarzysta) nie cierpi czerwonego wina, ale białym nie pogardzi. Nie cierpi też piwa, więc jest oficjalnie największym mięczakiem z Mudhoney.
A perkusista Dan?
- Dan z radością wypije wszystko, co przed nim postawisz.
Muzycy zakładają swoje winnice, nigdy was nie kusiło, żeby zacząć produkować własne wino?
- Nie, przecież są ludzie, którzy robią to od lat, i robią to dobrze.
Ja skończyłem 54 lata, nie mam pojęcia o produkcji wina. Poza tym wolę wina europejskie, znacie się na tym lepiej.
Nie produkujesz wina, poza grą w Mudhoney pracujesz na co dzień w wytwórni Sub Pop. Jaka jest dziś rola oficyny na muzycznym rynku?
- To marka już znana, ceniona, z tradycją. Dziś wspiera, wydaje starsze kapele, jak nasza, ale wciąż poszukuje, wyszukuje młode talenty. Sub Pop przetrwał i ma się dobrze, czego nie można niestety powiedzieć o wielu wytwórniach, które powstawały w tym samym czasie co my.
Przetrwało też Mudhoney, co jest, mam wrażenie, zasługą tego, że macie spore poczucie humoru.
- Poczucie humoru jest nie do przecenienia. Nikt w zespole nie ma strasznie poważnego, sztywnego charakteru. Oczywiście kłócimy się co jakiś czas, denerwujemy, to normalne. Ale też każdy z nas zdaje sobie sprawę, że granie muzyki powinno nam sprawiać radość. To w końcu niezła alternatywa dla zwykłej pracy.
Koncertując po Stanach w zeszłym roku, często graliście piosenki innych artystów z dawnych lat, Black Flag, Angry Samoans, The Dicks.
- Wiele osób zapomniało o hard corze z lat 80., a dla nas ta muzyka, ten czas wciąż jest niesłychanie ważny. Kiedy punk wystrzelił w 1977 roku, miałem 16 lat, a ponieważ wychowywałem się na przedmieściach, nie od razu ta fala do mnie dotarła. W pełni załapałem się na hard core. I tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy ludziom się spodoba to, że sięgamy po tamte nagrania, po prostu lubimy je grać!
Czy zbrzydło ci kiedykolwiek określenie grunge?
- No na pewno nie tak jak chłopakom z Pearl Jam! To dziwne słowo, w sumie nie wiem, czy je do końca rozumiem. Z początku przynależało do brudno brzmiącej, hałaśliwej muzyki. Było przymiotnikiem opisującym dźwięk gitar. Z czasem zaczęto go używać w odniesieniu do kapel, które wcale tak szorstko nie grają.
Dziś grunge ma chyba wymiar trochę historyczny, służy do wskazywania pewnej grupy artystów, która tworzyła w pewnym okresie.
Axl Rose został zaproszony, by grać w AC/DC. Przyjąłbyś taką propozycję od któregoś ze stadionowych zespołów?
No wiesz, graliśmy z Pearl Jam na stadionach. Nie potrafię przywołać wielkiego zespołu, który kiedyś lubiłem, a który wciąż jest w jakiś sposób ważny. Lubiłem np. Aerosmith, którzy nagrali cztery świetne płyty. Potem wciągnęli się w narkotyki, powrócili i nagrali mnóstwo gównianych płyt. Dziś jeśli komuś powiesz, że lubisz Aerosmith, to pomyślą, że podoba ci się „Janie's Got a Gun” czy „I Don't Want to Miss a Thing” ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Armageddon”. Lubię też stare kawałki The Rolling Stones, ale teraz... to nie jest najfajniejsza grupa na świecie.
A Black Sabbath?
- To byłby zaszczyt!
Ile Mudhoney zawdzięcza Seattle, a ile Seattle zawdzięcza wam?
- Pochodzimy stąd, to jest rzeczywistość, która nas ukształtowała, tu nauczyliśmy się życia. Dziś to trochę inne miasto, czynsze wzrosły niemiłosiernie, pojawiło się dużo dzieciaków z masą forsy. Rządzą Amazon, Microsoft, Starbucks, cały przemysł biotechnologiczny. Wciąż na szczęście są kluby, w których codziennie można usłyszeć muzykę.