Marian Kociniak nie żyje
Marian Kociniak zmarł w wieku 80 lat. Jego role teatralne wspomina autor książkowego wywiadu z aktorem pod tytułem „Spełniony”.
Marian Kociniak był prawdziwym człowiekiem teatru.

Właściwie był aktorem, który w teatrze mieszkał, również dosłownie - w naszej książce „Spełniony”, opowiadał o swoich początkach w Teatrze Ateneum, kiedy zdarzało mu się spać w sznurowni. Choć trudno w to uwierzyć, ten wielki aktor przez 50 lat nie dał żadnego wywiadu, nie flirtował z mediami, nie bywał tam, gdzie bywać wypada. Skupiony na kolejnych rolach, a najbardziej kochał literaturę rosyjską i Sławomira Mrożka, bo lubił „grać bebechami” i lubił poczucie absurdu.

Zawsze mnie interesowała niezwykła relacja, jaką tworzył z Gustawem Holoubkiem. Byli zupełnie inni, ale talentami mogliby się mierzyć.
Holoubek intelektualista, przenikający grane postaci do rdzenia; Marian z dystansem do siebie powtarzał, że książek nie czyta, ale daje swoim rolom, to co nosi w sobie - biedne dzieciństwo na Sielcach, zawadiactwo, fantazję.
Przyjaźń Gustawa Holoubka i Mariana Kociniaka opierała się być może na tym, co ich różniło, na tym, jacy nie byli. Darzyli się olbrzymim szacunkiem, a Gustaw Holoubek pozostawał dla Mariana do końca mistrzem.
Poznałem Mariana, kiedy zaczął grać w sztuce „Bomba” Macieja Kowalewskiego. Kiedy Maciej został dyrektorem Teatru Na Woli, a mnie powierzył funkcję kierownika literackiego tego teatru, Marian Kociniak grywał Na Woli regularnie. Zwłaszcza, że był już na rozdrożu. Teatr Ateneum objęła Izabella Cywińska. Konflikt między nimi był właściwie od początku tej dyrekcji. Marian tracił swój „dom”. Za to grał Na Woli, m.in. w mojej sztuce „Oczy Brigitte Bardot” (z Barbarą Krafftówną), czy „Siostrach Przytulankach” Marka Modzelewskiego (m.in. z Teatrem Montownia i Przemysławem Bluszczem).

Zbliżał się jubileusz 50-lecia pracy artystycznej i widząc, że Teatr Ateneum nie zamierza go uczcić, zaproponowaliśmy zorganizowanie go w Teatrze Na Woli. Zgodził się chętnie. Na dużo. Przede wszystkim zwierzył się ze swojego życia, dając po raz pierwszy spory, jak na siebie, książkowy wywiad. Sam nadał naszej książce tytuł „Spełniony”. Był w niej bardzo szczery, mówiąc o sobie ale i o kolegach. Wielu obraziło się za tę książkę. Przeżywał to bardzo ale nie wycofał się z ani jednego zdania. Zawsze był szczery. Choć świat wokół robił się pusty, bo mniej więcej w tym czasie zwolniono go z Ateneum.

Maciej Kowalewski kupił Marianowi piękny stary fotel i z wygrawerowaną tabliczką „Marian Kociniak” postawił naprzeciw wejścia do sekretariatu.
Marian lubił tam przysiąść i zapalić papierosa. Przyjeżdżał Na Wolę nawet bez powodu, pomiędzy próbami czy spektaklami. Po prostu kochał atmosferę teatru.

Kiedy grał szofera w „Oczach Brigitte Bardot” - tak jak w sztuce - przywoził i odwoził Barbarę Krafftównę. A mnie przypomina się teraz scena, w której wtuleni w siebie schodzą wolno, bardzo wolno ze sceny po pierwszym akcie. Są coraz mniejsi, i mniejsi. Aż znikają w kulisie.
Kiedy zmieniła się dyrekcja Teatru Na Woli i wszystkie sztuki, również te z Marianem, zniknęły z repertuaru, właściwie przestał grać. W Ateneum już nie grał, Na Woli musiał przestać grać. Chyba dogrywał jeszcze „Sarabandę” z Teresą Budzisz-Krzyżanowską w Scenie Prezentacje. Zagrał też małą rólkę w IMCE. I pożegnał się z publicznością serialem „Głęboka woda” Magdaleny Łazarkiewicz. Powiedział Magdzie po zdjęciach, że już nigdy więcej nie zagra.
Zgodził się jeszcze w kwietniu 2014 roku przeczytać fragmenty mojej powieści „Złodzieje koni” na promocji w Teatrze Studio. A potem przestał wychodzić z domu, odmawiał leczenia. Ciężko chorował. Chorowała też jego ukochana żona, Grażynka. Mówił, że zawdzięcza jej wszystko. Kiedy odeszła 11 lutego tego roku, trudno było sobie wyobrazić, że Marian przetrwa. Był już tak chory, że nie mógł być na pogrzebie Grażynki.
Tworzyli jedną z tych par, które nie mogą odchodzić oddzielnie.
W 80. urodziny zadzwoniłem do Mariana, choć już z nikim nie rozmawiał od dawna, poprosiłem opiekunkę, aby podała mu telefon. Powiedział tylko: „Dziękuję, Kochany”. Rozłączył się. To ja, dziękuję, Kochany Mańku. W naszej książce zapytałem, czy chciałbyś umrzeć na scenie. Odpowiedziałeś: „Jak na mnie zbyt poetyckie”. Zapytałem, czy boisz się pożegnania z teatrem. - „Boję”. Zapytałem, czy myślisz o tym, aby przestać grać. - „Dużo o tym myślałem. Gdyby mi garb urósł, to już pewnie byłby koniec”. - Z garbem nie można grać? - „Można cudownie grać. Jak już bym miał umierać na scenie, to niechby to był Konik garbusek. Piękna bajka. I niech mnie wtedy nikt nie budzi”. Kochany Mańku, dziękuję Ci za tę i za wiele lekcji życia i teatru. Choć i życie i teatr obeszły się z Tobą okrutnie.
Ponieważ nie lubiłeś patosu, przypomnę tylko anegdotę z prób do „Oczu Brigitte Bardot”. Jadłem zupę w bufecie i przez intercom słuchałem tego, co się dzieje na scenie. Proponowałeś Maćkowi Kowalewskiemu skreślenia w sztuce. Maciek powiedział: „Może zapytajmy, Remka”. Odpowiedziałeś: „Na Boga, to przecież nie jest Szekspir!”.
Miałeś rację z tymi skreśleniami.
Dzisiaj myślę o Grażynce, o Tobie.
Weronice Kociniak i Piotrowi Gronauowi, a także ich Bliskim składam serdeczne wyrazy współczucia. Po prostu jest bardzo, bardzo smutno.