Deborah Brown, gwiazda Europejskich Targów Muzycznych: na scenie wszystko jest naturalne
To jedna z najlepszych i najbardziej oryginalnych wokalistek na jazzowej scenie. Deborah Brown przyjeżdża do Polski, by wystąpić na sam koniec Europejskich Targów Muzycznych Co Jest Grane.

Ma charakterystyczny styl, piękny głos, talent oraz erudycję godną największych. Ma też nieustającą ciekawość i chęć współpracy z artystami o innej wrażliwości i tradycji muzycznej. Jest muzycznym autorytetem. Jest też kontynuatorką potężnego i arcypięknego dziedzictwa muzycznego Kansas City. Przez wiele lat przemierzała świat, występując w najdalszych zakątkach świata, przez 10 lat, od połowy lat 80., mieszkała i tworzyła w Holandii (do której wraca regularnie jako pedagog, wykłada jazz w konserwatorium w Groningen).
Brown wystąpi w 27 listopada w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.
Rozmowa z Deborah Brown
Deborah Brown: O nie, mój drogi, to nigdy tak nie działa. Koncerty to wydarzenie zespołowe. Początki mojej kariery były dość nietypowe. Zaczynałam w teatrze, gdzie wystawialiśmy spektakle dla dzieci. Co więcej, sami przygotowywaliśmy scenografię, aranżowaliśmy taniec i śpiew.
No to miałaś dość krytyczną publiczność już na samym początku. Dzieci wcale nie tak łatwo zadowolić.
- Podchodziliśmy do naszej pracy niesłychanie poważnie i profesjonalnie, więc gdziekolwiek się pojawiliśmy, młoda publiczność była zachwycona. Pierwszą pracę znalazłam w Six Flags, czyli takim parku rozrywki, podobnym nieco do Disneylandu. Śpiewałam tam m.in. piosenkę Pearla Bailey'ego „Hello, Dolly!”. To było niezwykłe doświadczenie, drogocenne, ale i wymagające. Musiałam występować od czterech do pięciu razy dziennie! I to przebrana w wielki kostium.
A jakie były twoje pierwsze doświadczenia jazzowe?
- Stawiałam małe kroki. Kiedy byłam mała, mama zabrała mnie, żebym zaśpiewała razem z występującym w mieście big-bandem. To miała być tylko jedna piosenka, ale tak się denerwowałam, że czekałam godzinami na to, by wejść na scenę. Kiedy już się zdecydowałam, była późna noc, zespół kończył już swój występ. Muzykom tak bardzo spodobała się moja piosenka, że pytali potem, dlaczego nie zdecydowałam się wcześniej jej zaśpiewać, bo chętnie by ze mną pograli!
A czy wciąż masz tremę? W klubie The Majestic w Kansas City w jednej chwili rozmawiałaś ze znajomymi, a w drugiej byłaś już na scenie i śpiewałaś!
- Nie nazwałabym tego tremą. Wiesz, niektórzy się denerwują tuż przed wejściem na scenę, ja nie. Jeśli ogarnia mnie już jakiś niepokój, to na dwa tygodnie przed koncertem, kiedy zastanawiam się nie tylko nad muzyką, ale też strojem, fryzurą, planowaniem podróży. Kiedy składam wszystko w całość.
Tak jest właśnie teraz, gdy myślę o występach w Szczecinie. Kiedy wchodzę na scenę, wszystko wydaje mi się łatwe, naturalne. A krótki występ, o którym mówisz, to zupełnie inna historia. Wtedy zaśpiewałam tak po prostu, niezobowiązująco, dla radości i przyjemności.
Podczas innego występu, trwającego trzy godziny, kiedy ty byłaś główną gwiazdą, co jakiś czas zmieniali się muzycy. Ktoś na chwilę wpadał na scenę, wydarzały się spontaniczne jammy, jak Bobby'ego Watsona z Sylwestrem Ostrowskim. Każda z osób na scenie to inny talent, inna osobowość. Jak nad tym panujesz?
- Trzeba być bardzo skoncentrowanym, świadomym tego, z kim się gra. Muzycy różnią się nie tylko osobowościami, ale też i poziomem energii. To kwestia oswojenia się z nimi, zrozumienia, ale też zapanowania nad nimi. Pianista, z którym grałam w Blue Room i w Radiu Kansas, jest tego doskonałym przykładem. Joe Cartwright to bardzo spokojna, cicha osoba. Kiedy jednak jest na scenie, zmienia się w zupełnie kogoś innego, to prawdziwy żywioł! (śmiech). Za każdym razem, gdy gramy razem, zaskakuje mnie! Dziś staram się występować z muzykami, których już poznałam, z których energią jestem już oswojona.
W trakcie swojej kariery poznałaś i współpracowałaś z wieloma artystami z całego świata, nie tylko Ameryki. W Kansas czasem występujesz z holenderskim pianistą Bramem Wijnandsem, do Polski przyjeżdżasz z doskonałym kontrabasistą Jorisem Teepe, grasz z Sylwestrem. Wcześniej miałaś okazję grywać z muzykami z Rosji. Kiedy z nimi rozmawiasz, to czy mimo różnic kulturowych, językowych masz wrażenie, że wszyscy myślą o jazzie, czują go w podobny sposób? Czy może całkowicie odmienny?
- Jazz jest niezwykły w swojej uniwersalności. To jest trochę tak, że istnieje pewien kanon, biblioteka klasycznych nagrań. I ona jest podstawą porozumienia. Każdy ją zna, a przynajmniej powinien. To nam ułatwia poznanie się nawzajem, znalezienie wspólnego języka.
Podobnie jest z pisarzami. Możesz być z innego miejsca na świecie, ale największe dzieła literackie musisz znać. I wtedy łatwiej jest ci rozmawiać o zapisanych w książkach uczuciach i emocjach. To samo dotyczy nie tylko muzyków z różnych krajów, ale też różnych pokoleń. Może cię dzielić z kimś pół wieku, a i tak znajdziesz porozumienie i zrozumienie.
W Szczecinie wystąpisz ze specjalnym programem poświęconym Kansas City. Czy czujesz się jazzową przedstawicielką tego miasta, ambasadorką?
- Czuję bardziej, że jestem obywatelką świata niż jednego konkretnego miasta czy miejsca. To wynika z tego, że przez większość życia byłam w nieustannej podróży. Jestem oczywiście szczęśliwa, że dorastałam, wychowywałam się w mieście tak bardzo przepojonym jazzem.
Pytam, bo podczas spotkania z burmistrzem Kansas City Slyem Jamesem, na którym razem byliśmy, wystąpiłaś dość stanowczo z petycją, by poprawić los młodych muzyków jazzowych, by podwyższyć ustaloną, narzuconą odgórnie studolarową stawkę za koncert. To było bardzo ważne, wtedy byłaś reprezentantką tych wszystkich muzyków, młodych i doświadczonych.
- Odniosłam wrażenie, że on rozumie potrzeby muzyków, sam w końcu kiedyś był wokalistą bluesowym. Myślę, że jeśli którykolwiek z polityków Kansas City jest w stanie coś w tej kwestii zmienić, to właśnie on, ponieważ pamięta o swoich muzycznych korzeniach. Ale by coś zmienić, potrzeba też większego zaangażowania samych muzyków.
A czy czujesz, że Kansas City jest właściwie doceniane za swój wkład w kulturę jazzową?
- Tu na miejscu ludzie mają świadomość, jak ważne jest to miejsce dla jazzu. Żyją z tą tradycją na co dzień. Inni przekonują się o niej, gdy tu przyjadą. Niedawno czytałam biografię jednego z wielkich trębaczy jazzowych. Wiele lat temu przyjechał do Kansas City, by trochę pograć. Zapytał więc, gdzie ma iść, gdzie jest najlepsze miejsce dla jazzu. Skierowano go w okolice ulic Osiemnastej i Vine, czyli do dzielnicy pełnej klubów. Kiedy dowiedzieli się o tym miejscowi trębacze, w tym mój ulubiony Hot Lips Page, natychmiast udali się do tego klubu, by również tam zagrać. By w ten sposób go przywitać, ale też i pokazać, że nie on tu jest najlepszy (śmiech). To jest właśnie taka mała tradycja Kansas City, oparta na współpracy i współzawodnictwie. Wracając do twojego pytania, to jest tak, że my sami doceniamy naszą tradycję, cieszymy się, że doceniają ją inni, ale też nie chcemy się z nią obnosić, chełpić nią.
A jaka by była najważniejsza lekcja o Kansas City, którą byś chciała, żeby polscy fani wyciągnęli z twojego koncertu?
- To, że muzycy z tego miasta mają swój własny rytm muzyczny, własny styl. Tak jak muzycy z Nowego Orleanu mają własny charakter, po którym można ich rozpoznać, tak samo mamy go i my. Liczę na to więc, że uda nam się pokazać ten rytm Polakom, przedstawić, wytłumaczyć na tyle, że jeśli kiedyś potem usłyszą muzyka z Kansas City, rozpoznają go po muzyce właśnie.