Wspomnienia o Wisławie Szymborskiej
Sporo zawdzięczam Szymborskiej. Wszystkich swoich znajomych ośmielała ona do twórczości literackiej czy przekładowej. Myślę, że gdyby nie ona i gdyby nie jej wskazówki, nigdy nie odważyłbym się na tłumaczenie wierszyków dla dzieci - mówi Michał Rusinek.
PREMIERA KSIĄŻKI O NOBLISTCE
ROZMOWA Z
MICHAŁEM RUSINKIEM, byłym sekretarzem Wisławy Szymborskiej, autorem książki „Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej”.
Łukasz Grzesiczak: Przeszkadza panu ta „gęba” pierwszego sekretarza?
Michał Rusinek: Nie, nigdy mi nie przeszkadzała. Oczywiście nazywanie mnie pierwszym sekretarzem jest dowcipem, który rozładowuje patos tej gęby.
Poznanie Wisławy Szymborskiej to moment, który zaważył na pana życiu zawodowym, literackim i naukowym?
- I tak, i nie. Na pewno nie na życiu naukowym. Starałem się cały czas starannie odseparowywać bycie sekretarzem od mojej tak zwanej kariery naukowej, która toczyła się zupełnie innym torem. Aczkolwiek pamiętam, że kiedy drukiem ukazał się mój doktorat, nawet telewizja o nim mówiła. Podejrzewam, że gdybym nie był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, mój doktorat nie mógłby liczyć na takie zainteresowanie. Jeśli chodzi o pozostałe sfery mojej aktywności, sporo zawdzięczam Szymborskiej. Wszystkich swoich znajomych ośmielała ona do twórczości literackiej czy przekładowej. Myślę, że gdyby nie ona i gdyby nie jej wskazówki, nigdy nie odważyłbym się na tłumaczenie wierszyków dla dzieci.
Skąd się wziął pomysł na tę książkę?
- Tych impulsów było kilka. Pierwszym był legendarny aparat przymusu redaktora naczelnego Znaku - Jerzego Illga. To on mnie namówił do napisania wspomnień. Po drugie, miałem wrażenie, że wiele rzeczy z tamtego czasu znika z mojej pamięci. Żałuję, że nie prowadziłem wtedy dziennika, zwłaszcza przez pierwsze miesiące po Noblu. Tłumaczyłem się brakiem czasu, ale pewnie po prostu byłem zbyt leniwy. Zauważyłem też jedną rzecz, która zdaje się w tej kwestii dość symboliczna: faksy przysyłane do Wisławy Szymborskiej, które są częścią mojego archiwum, blakną i coraz trudniej można z nich cokolwiek odczytać. Tak więc to ostatni moment do napisania tej książki.

Główną bohaterką książki jest Wisława Szymborska, ale to też jest książka trochę o panu...
- Nie chciałem się całkiem wyeliminować z tej historii, postanowiłem natomiast siebie ukryć. To oczywiście książka o poetce, ale pisana z mojej perspektywy. Żeby ta perspektywa była wiarygodna, musiałem się jednak w tej książce jakoś usytuować i parę rzeczy o sobie opowiedzieć. Zdarza się, że piszący wspomnienia o ludziach wielkich przy okazji budują sobie pomniczek. Mam nadzieję, że udało mi się tego uniknąć.
Od początku wiedział pan, że nie chce pisać biografii?
- Nigdy nie myślałem o napisaniu biografii Wisławy Szymborskiej, choć był wydawca, który próbował mnie do tego namówić. Pisanie klasycznej biografii byłoby dla mnie mordęgą, nie potrafiłbym tego zrobić. Jestem teoretykiem literatury, o literaturze i pisaniu myślę w nieco innych kategoriach niż historycy. Co więcej, do pisania biografii potrzebny jest dystans. Trudno byłoby mi go znaleźć. Zresztą niedawno ukazała się bardzo dobra biografia autorstwa dziennikarek „Gazety Wyborczej” Joanny Szczęsnej i Anny Bikont. Myślę, że jedna biografia nam na razie zupełnie wystarczy.
W książce Wisława Szymborska jawi się jako osoba mocno związana ze swoimi przyjaciółmi, osadzona w Krakowie. Czy mógłby pan się podjąć próby opisania tego miasta oczami Wisławy Szymborskiej?
- To jest dobre pytanie, też się nad tym często zastanawiałem. Może zacznę od anegdoty, która pojawiła się również w książce. Już po jej śmierci telewizja zrobiła reportaż, a w nim właściciel pewnej krakowskiej kawiarni opowiadał, że co tydzień w niedzielę przychodziła do niego Szymborska, zamawiała kawę z mlekiem i pisała wiersze na serwetkach. To jest oczywiście bzdura, choćby dlatego, że nienawidziła mleka! Szymborska nie miała „swoich” miejsc. Miasta - także te, które odwiedzała - składały się dla niej z ludzi, a nie z miejsc. Owszem, miewała ulubione restauracje czy kawiarnie, ale to ze względu na ich właścicieli, z którymi się przyjaźniła. Zresztą, wolała się ze znajomymi spotykać w domu, gdzie jej nikt obcy nie podglądał przez szybę, nikt nie prosił o autograf.

Chyba wszyscy znają anegdotę o tym, jak dostał pan pracę u Wisławy Szymborskiej...
- Niestety.
Kiedy poetka po ogłoszeniu decyzji Komitetu Noblowskiego nie mogła poradzić sobie z dzwoniącym ciągle telefonem, pan postanowił przeciąć kabel. Nie łatwiej było po prostu odłożyć słuchawkę?
- Pewnie tak, ale obawiała się - i słusznie - że wówczas nawet rodzona siostra nie będzie się mogła do niej dodzwonić. Założenie automatycznej sekretarki wymagało albo demontażu meblościanki, albo przecięcia kabla. Wybrałem tę drugą opcję Zaraz, zaraz: czy pan aby nie imputuje mi teraz patologicznej skłonności do niszczenia okablowania urządzeń telekomunikacyjnych? Rozwój telefonii bezkablowej mi tę skłonność, jak to się teraz mówi, skutecznie wygasił.
Dr hab. Michał Rusinek - literaturoznawca, poeta, tłumacz, pracuje na Wydziale Polonistyki UJ. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, obecnie prezes Fundacji Wisławy Szymborskiej. Nakładem wydawnictwa Znak ukazała się właśnie jego książka „Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej”.