Wesołowski: Nie ma kompromisu z własną wyobraźnią
Jest jednym z bardziej utalentowanych skrzypków polskiej sceny muzycznej, który klasyczny instrument konfrontuje z elektroniką i wizualizacjami. Stefan Wesołowski, awangardowy kompozytor, aranżer i muzyk, zagra na 82. urodzinach Dworca Morskiego w Gdyni.
Małgorzata Muraszko: Twoja muzyczna gwiazda bardzo jasno świeci od samego początku. Owocne współprace z Jacaszkiem, Szymonem Kaliskim czy braćmi Waglewskimi, do tego bardzo udana kariera solowa. Jak ci się lepiej pracuje - będąc sobie samemu sterem czy jako członek drużyny?
Stefan Wesołowski: Praca nad stuprocentowo autorskimi projektami jest znacznie trudniejsza - samego siebie trudniej usatysfakcjonować, odpowiedzialność jest większa. Na dodatek dzieląc się swoją pracą i zmaganiami masz świadomość że wpuszczasz odbiorców do prywatnej i intymnej przestrzeni. Mimo wszystko to właśnie praca nad autorskimi rzeczami jest najbardziej ekscytująca i rozwijająca.
Natomiast to nie jest do końca tak, że współpraca z innymi muzykami to jakaś zbiorowa burza mózgów i praca zespołowa. Nie da się iść na kompromisy z własną wyobraźnią, w takiej sytuacji jakiekolwiek tworzenie nie miałoby sensu. To, że dochodziło do współpracy między nami wynikało z pełnego zaufania do drugiej strony. Pozostawialiśmy sobie wolną rękę i przestrzeń do zagospodarowania. Końcowy efekt jest zespoleniem dwóch wolności.
Nie tylko zajmujesz się komponowaniem na własny użytek, ale również na koncie masz ścieżki do filmów, spektakli teatralnych i instalacji artystycznych. Czy taka praca kompozycyjno-aranżacyjna różni się jakoś od pracy na własny koszt, na materiały solowe?
- Praca nad muzyką do filmów czy spektakli jest rzeczywiście innym rodzajem kreacji. W przypadku ich ilustrowania muzycznego muszę próbować wejść w wyobraźnię reżysera, odczytać jego intencje i na dodatek pogodzić to wszystko z własną estetyką. To trudne i czasem męczące, ale niezwykle ciekawe.
Skoro mowa już o pracy nad muzyką do filmów to powiedz jak doszło do twojej współpracy z twórcami dokumentu „Listen To Me Marlon” amerykańskiej stacji Showtime?
- Jest to wynik współpracy z moim brytyjskim publisherem, Mute Songs, z którym podpisałem kontrakt w zeszłym roku. Reprezentują oni z powodzeniem m. in. Nicka Cave'a, Maxa Richtera czy Johanna Johannssona. Jeden z elementów ich pracy polega na tym żeby zapoznawać z moją muzyką reżyserów i producentów filmowych.
Jak się okazało mój album, „Liebestod", spodobał się bardzo reżyserowi filmu dokumentalnego o Marlonie Brando, Stevanowi Rileyowi. Zadzwonił on do mnie z propozycją napisania do niego muzyki. Tak też się stało i w styczniu tego roku obraz miał swoją premierę na festiwalu w Sundance. To wspaniały i poruszający film, wkrótce powinien pojawić się w polskich kinach.
Jak na skrzypka, który gra na klasycznym instrumencie podchodzisz do niego dosyć oryginalnie. Vivaldi czy Viotti, jedni z wirtuozów skrzypiec, grali na nich w bardziej klasyczny sposób - ty w muzyce wykorzystujesz muzykę elektroniczną. Nie uważasz tego trochę za profanację?
- Ani Vivaldi ani Viotti nie podchodzili klasycznie do skrzypiec. Korzystali z nich po prostu w taki sposób na jaki pozwalała ówczesna epoka. A i to nawet nie do końca, bo Vivaldi stosował wiele nowatorskich wybiegów, które wzbudzały w tamtym czasie sporo kontrowersji. Muzyka się zmienia, narzędzia również. Nawet skrzypce wyglądały inaczej, w XIX wieku barokowe instrumenty były masowo przerabiane. Korzystanie z aktualnie dostępnych narzędzi jest znakiem tego, że muzyka jest żywa, wciąż się rozwija.
Zresztą wiele ludzi miało problem z zaakceptowaniem przemian tonalnych, technicznych a nawet światopoglądowych, które nastąpiły w muzyce w XX wieku. Dopiero od niedawna tak zwana „muzyka współczesna” zaczęła być obecna w pierwszym obiegu. Byłoby bardzo źle, gdyby na scenach wykonywano jedynie muzykę dawną - nie dlatego, że jest gorsza od współczesnej, ale dlatego, że prowadziłoby to do zastoju artystycznego i intelektualnego.
Na koncertach nie tylko używasz elektroniki ale również współpracujesz z VJ'em. Jak wygląda relacja na polu muzyk-wizualizacje?
- Nie współpracuję z VJ'em na stałe, czasem moim koncertom towarzyszą wizualizacje, czasem nie. Z inicjatywy festiwalu Short Waves podjąłem kiedyś współpracę z Jago VJ, świetną artystką z Poznania i zagraliśmy razem kilka fajnych koncertów, ale zwykle każdy z nas robi swoje rzeczy. Podczas koncertu w Muzeum Emigracji wizualizacje specjalnie na tą okazję przygotowuje Oskar Zamek-Gliszczyński i sam jestem ich bardzo ciekaw.
A czy poza wizualizacjami Oskara Zamka-Gliszczyńskiego na koncercie urodzinowym Dworca Morskiego zagrasz coś specjalnego?
- Pracując nad programem koncertu wziąłem pod uwagę ten jubileusz. Dostosowałem materiał tak, żeby koncert miał swój udział w tym święcie.
Swój najbliższy koncert zagrasz w odnowionym Muzeum Emigracji w Gdyni, którego celem jest przypominanie o Polakach, którzy opuścili kraj. Czy zdarzyło się tobie myśleć o muzycznej emigracji? Czy w Polsce łatwo się tworzy tak specyficzną i awangardową muzykę, jak twoja?
- Czasem mam ochotę wyjechać, ale nie na stałe - bardziej po to, żeby poobcować z inną rzeczywistością, innymi inspiracjami. Być może wyjadę gdzieś na rok, czasem takie wyjazdy sa potrzebne. Zobaczymy. Polska ma swoje wady i zalety, na szczęście mam okazję nie uzależniać od nich swojej artystycznej drogi. Swoje płyty wydałem w amerykańskim wydawnictwie Important Records i we francuskim Ici D'ailleurs, moim publisherem jest brytyjski Mute Song.
Natomiast ja kocham miejsce w którym żyję, to geograficznie cudownie położona kraina. Lubię spacery lasami we Wrzeszczu czy Oliwie, spędzanie czasu nad morzem w Gdyni, tutaj mam rodzinę i przyjaciół. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca do życia.